07 grudnia 2006

Dzieci są dziełem sztuki

Źródło: Rzeczpospolita: Dzieci są dziełem sztuki
07.12.2006

Na wychowanie trójki dzieci od urodzenia do zakończenia studiów potrzeba milion złotych! Te pieniądze wykładają wyłącznie rodzice, a państwo nie zwraca im nic - mówi działaczka grupy Pro-Rodzina

Rz: "Rodziny duże bogactwem i nadzieją Polski" - to tytuł konferencji, którą pani współorganizuje. Nie jest odwrotnie? Czy wielodzietne rodziny to nie obciążenie dla państwa, które musi wydawać mnóstwo pieniędzy na ich świadczenia społeczne?

Joanna Krupska: Wręcz odwrotnie. Duże rodziny odpowiadają interesom państwa i społeczeństwa. W tej chwili wskaźnik urodzeń w Polsce wynosi 1,2 i jest jednym z najniższych w Europie. A to może doprowadzić w przyszłości do załamania finansów publicznych - systemu ubezpieczeń społecznych, świadczeń zdrowotnych. Już w okresie Cesarstwa Rzymskiego mówiło się, że kobieta wypełniła swój obowiązek wobec państwa, jeżeli urodziła troje dzieci. Także dziś rodzina wielodzietna - a więc posiadająca troje lub więcej dzieci - służy po prostu polskiej racji stanu.

Dlaczego model 2 plus 1 jest czymś złym? W takiej rodzinie dziecku można poświęcić więcej czasu i więcej pieniędzy przeznaczyć na jego edukację. Może będziemy mniej licznym, ale lepiej wykształconym społeczeństwem, a na nasze emerytury zapracują imigranci? Tak jest np. w Europie Zachodniej.

Imigracja oznacza ogromne problemy. Często imigranci pochodzą z krajów o odmiennej kulturze i nawet przez kilka pokoleń nie są w stanie się zaadaptować. Wadą modelu 2 plus 1 jest też to, że jedynacy wychowani w takiej rodzinie często też mają najwyżej jedno dziecko. To prowadzi do wymierania społeczeństwa.

Będziemy więc po prostu mniej licznym narodem. Cóż w tym złego?

Problem w tym, że mniej licznym oznacza też coraz starszym. Obciążenie tego pokolenia jedynaków będzie coraz większe. Będą musieli utrzymać coraz większą liczbę starzejących się ludzi. Coraz większe będą więc podatki na emerytury dla tych osób i gospodarka coraz mniej konkurencyjna. Dzieci nie są już tylko prywatną sprawą rodziców. Tak było parę pokoleń temu, kiedy dzieci utrzymywały rodziców i nie było systemu emerytalnego. Po jego wprowadzeniu dzieci, które wychowujemy, pracują na emerytury wszystkich członków społeczności. W związku z tym wychowują się w interesie całego społeczeństwa i przestają być prywatną sprawą.

Jak zatem można pomóc rodzinom wielodzietnym?

Najważniejsza jest zmiana rażąco niesprawiedliwego systemu podatkowego. W Polsce nie ma żadnych ulg dla osób decydujących się na dzieci. Wyjściem może być kwota wolna od podatku na każde dziecko. W czerwcu były minister finansów Stanisław Kluza proponował, żeby wynosiła ona 2800 zł, choć tak naprawdę powinna wynosić 10 tys. zł. Według jego obliczeń na wychowanie trójki dzieci od urodzenia do zakończenia studiów potrzeba miliona złotych! Te pieniądze wykładają wyłącznie rodzice, a państwo nie zwraca im nic, mimo że dzieci są ogromnym kapitałem dla całego społeczeństwa. Obok kwoty wolnej przydałby się też dodatek na wychowanie dzieci. Konieczne jest zastanowienie się nad emeryturami dla matek, które pracują w domu...

Uważa pani, że to przyniesie wzrost przyrostu naturalnego? Na zachodzie Europy na politykę prorodzinną wydaje się bardzo dużo, a przyrost nadal jest niezbyt wysoki.

Ale systematycznie wzrasta. We Francji należy do najwyższych w Europie. Wszelkie prorodzinne zmiany - szczególnie w podatkach - nie skutkują od razu. Ich efekty widać jednak po latach. Jak ktoś nie chce mieć dzieci, to żadne pieniądze go nie przekonają. To kwestia modelu kulturowego. Dla wielu młodych ludzi najważniejsza jest nie rodzina, ale kariera zawodowa. Oczywiście obserwujemy kryzys więzi i wartości - znacznie szerszy niż kryzys rodziny. Prorodzinna polityka państwa nie jest wszystkim, ale ona też tworzy określoną atmosferę, jest jednym z czynników branych pod uwagę przy podejmowaniu decyzji o posiadaniu dzieci.

Przepraszam za osobiste pytanie - dlaczego pani zdecydowała się na siedmioro dzieci?

Kiedy poznaliśmy się z mężem, mieliśmy swoje pasje. Uznaliśmy jednak, że to, co najlepiej możemy zrobić wspólnie, to przekazać nowe życie. To najpiękniejsza twórczość, jaka istnieje. Dzieci są czymś w rodzaju dzieła sztuki. A dziś najlepsze, co możemy zrobić, to towarzyszyć im w rozwoju. Rozmowa z Joanną Krupską

rozmawiał Marek Pielach

04 grudnia 2006

Meczety są naszymi koszarami

Źródło: Rzeczpospolita: Meczety są naszymi koszarami
02.12.2006

W kalendarzu premiera Erdogana nie było początkowo miejsca na spotkanie z Benedyktem XVI. Wszyscy wiedzieli, że zmieni zdanie, dając uprzednio sygnał swym zwolennikom, jaki jest twardy wobec przybysza z chrześcijańskiej Europy, która kręci nosem i utrudnia Turcji włączenie się w proces integracji




Cztery dni pielgrzymki Benedykta XVI do Turcji przejdą do historii. Przede wszystkim dlatego, że papież nie tylko przekroczył próg meczetu, ale się w nim modlił. Rzecznik papieski twierdził wprawdzie, że Benedykt wzniósł swe myśli ku Bogu, ale turecka telewizja pokazała wyraźnie jak poruszał ustami. Położył też dłoń na ceramice z imieniem Allaha i wezwał do modlitwy za braterstwo całej ludzkości. To posłanie skierowane do świata islamu przesłoniło wszystkie inne, które głosił Benedykt XVI przez kilka dni swego pobytu w Turcji. Zdjęcia z tego wydarzenia obiegły w ostatnim dniu papieskiej wizyty całą turecką prasę.

Wcześniej na pierwszych stronach pojawił się uśmiechnięty papież podtrzymujący turecką flagę, a w dzień po wylądowaniu w Ankarze wszystkie media informowały do znudzenia, że Benedykt XVI wspiera tureckie aspiracje do członkostwa w Unii Europejskiej. Trudno o bardziej spektakularny sukces papieskiej wizyty. - Tego się nikt nie spodziewał - mówi Fulya Ozerkan, dziennikarka jednego z anglojęzycznych tureckich dzienników.

Czas wolny Benedykta XVI

Program papieskiej wizyty podzielono na część oficjalną i prywatną. Pierwsza obejmowała spotkania z przedstawicielami władz państwowych, natomiast niektóre punkty drugiej części określono w materiałach oficjalnych - na przykład uczestnictwo w mszy w kaplicy Matki Boskiej w Efezie - jako czas wolny. Pobyt w meczecie sułtana Ahmeda został także zakwalifikowany jako prywatna część wizyty. Już taki podział sprawiał, że Benedykt XVI poruszał się w Turcji, balansując na linie. Tym bardziej że nie tak dawno wygłosił w Ratyzbonie wykład, który zarówno w Turcji, jak i w całym świecie muzułmańskim interpretowano jako wyraz szczerej dezaprobaty dla islamu.

Can ma 26 lat i skończone studia prawnicze. Na Uniwersytecie Gazi studiuje podyplomowo finanse. Pracuje też dorywczo w D & R, największej księgarni na Bliskim Wschodzie, położonej w dzielnicy Kavaklidere w Ankarze. Trudno posądzać go o sympatie dla tureckich islamistów, których uważa za relikt przeszłości. Gdy jednak pytam o wizytę Benedykta XVI, mówi bez wahania, że papież nie ma czego w Turcji szukać. Dlaczego? - Bo nie lubi muzułmanów, a muzułmanie nie lubią jego. Takie opinie prezentowali w Turcji wszyscy, taksówkarze i politolodzy, politycy i sprzedawcy gazet. Nie zmienili ich nawet pod wpływem pozytywnych przekazów tureckich mediów.

Can oparł swą ocenę papieża na przemówieniu w Ratyzbonie. Początkowo nie dowierzał nieco opiniom prasy tureckiej, ale jego wątpliwości rozwiały informacje z BBC. - Mało mnie w gruncie rzeczy obchodzi i papież, i rodzimi islamiści, ale to, co powiedział na temat islamu, zabrzmiało źle - przekonuje. Pokazuje dwie książki, które ukazały się przed pielgrzymką. Autorem dzieła zatytułowanego "Papież to idol" był doradca ministra ochrony środowiska. Skoncentrował się na nadużyciach urzędu papieskiego w okresie średniowiecza. Kosztowało go to utratę pracy, bo minister w geście dobrej woli zdymisjonował swego doradcę tuż przed przyjazdem papieża. Ma się za to dobrze publicysta Yucel Kaya, którego książka "Kto zabije papieża w Istambule? Zamach na papieża", sprzedała się świetnie. Nie tylko dlatego, że przedstawiała fikcyjny zamach, ale dlatego, iż jest przy okazji kompendium tureckich teorii spiskowych.

Zamach na Turcję

Są wszechobecne. Prawie 3 tys. dziennikarzy przybyłych do Turcji z papieżem spotykało się z nimi na każdym kroku. Te same media, które później wychwalały Ojca Świętego, nie stroniły wcześniej od przypuszczeń, że powtórzy on w Turcji kontrowersyjne słowa swego wykładu w Ratyzbonie, bo dialog między religiami wyobraża sobie jako konfrontację.

Nie brak było przewidywań, że wzorem Pawła VI Benedykt XVI pomodli się w Hagii Sophii, czyli kościele Mądrości Bożej, przekształconym w meczet po zdobyciu przez Turków Konstantynopola. Od czasów Ataturka pełni funkcję muzeum, dając dowód świeckości republiki tureckiej. Ostrzegano, że papieska modlitwa w tym miejscu mogłaby oznaczać, że chrześcijanie pragną odzyskać swą dawną świątynię.

Takich i podobnych teorii spiskowych było co niemiara. Kolejna głosiła, że prawdziwym celem przyjazdu papieża do Turcji jest pragnienie zjednoczenia Kościoła katolickiego z prawosławnym pod pretekstem ekumenizmu, aby zbudować w ten sposób przyczółek dla religii chrześcijańskiej, rozbić islam i podporządkować Turcję Unii Europejskiej na warunkach Brukseli. Nie brakowało opinii, że Unia pragnie rzucić Turcję na kolana i zmusić ją do zmiany stanowiska w sprawie Cypru. Pogłoski, plotki i liczne teorie spiskowe są od dawna częścią politycznego krajobrazu Turcji i trzeba się z nim liczyć - przekonuje jeden z unijnych dyplomatów w Ankarze. W tych warunkach nie powinny były nikogo dziwić manewry premiera Erdogana, w którego kalendarzu nie znalazło się początkowo miejsce na spotkanie z Benedyktem XVI. Było do przewidzenia, że zmieni zdanie, dając uprzednio sygnał swym zwolennikom, że jest wystarczająco twardy wobec Ojca Świętego. Przybysza z chrześcijańskiej Europy, która kręci nosem i utrudnia Turcji jak może włączenie się w proces integracji. - A przecież Turcja nie różni się zasadniczo od Rumunii czy Bułgarii, przynajmniej w sferze gospodarczej - przekonuje Seyf Taszan, dyrektor Instytutu Spraw Zagranicznych Uniwersytetu Bilkent.

Kilka etapów

Ankara, Efez, Stambuł - to etapy papieskiej pielgrzymki. Każdy z nich miał inny wymiar. W Ankarze traktowano Benedykta XVI wyłącznie jako prezydenta Watykanu. Tak to zresztą zapisano w programie. Nie był w stolicy Turcji Jego Świątobliwością, lecz Jego Ekscelencją. Duszpasterzem i głową Kościoła katolickiego był już w Efezie. Przed kaplicą Matki Boskiej, w miejscu, gdzie matka Jezusa spędziła ostatnie lata swego życia, zabrał głos jako obrońca praw chrześcijan w Turcji. - Tak odebrałem słowa papieża wygłoszone w czasie homilii, kiedy wymienił nazwisko ojca Andrei Santoro zamordowanego w Trabzonie przez islamskiego fanatyka po publikacji w Europie karykatur Mahometa - podzielił się swą opinią z reporterem " Rz" Terrty May, 60-letni Irlandczyk osiadły w Turcji i posiadający od kilkunastu lat tureckie obywatelstwo. Ma niewielką nadzieję, że papieska wizyta przyczyni się do zmiany prawodawstwa dyskryminującego chrześcijan i inne mniejszości religijne. - Nasza katolicka wspólnota w Bodrumie od lat ubiega się bezskutecznie o zezwolenie na budowę niewielkiego kościoła. To nie są z pewnością standardy europejskie - tłumaczy.

O czym mówi Irlandczyk, wie dokładnie rezydujący w Iskanderunie biskup Luigi Padovese. Na jedną z petycji otrzymał niedawno z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych odpowiedź następującej treści: "Nic nam nie wiadomo o istnieniu Kościoła katolickiego w Turcji". Wśród ponad 100 tys. tureckich chrześcijan katolików jest około 40 tys. Dwa razy więcej jest członków kościołów ormiańskich, prawosławnych zaś zaledwie 4 tys. To właśnie na zaproszenie głowy Kościoła prawosławnego, patriarchy Bartłomieja I, gościł w Stambule Benedykt XVI. Wspólna deklaracja papieża i Bartłomieja I, przywódcy prawie 300 mln wyznawców prawosławia na świecie, była spełnieniem ekumenicznego etapu papieskiej pielgrzymki. Zgodnie z planami miała to być jej najważniejsza część - symbol dalszych wysiłków na drodze pojednania dwu Kościołów, których drogi rozeszły się właśnie w tym miejscu, w Konstantynopolu splądrowanym przez krzyżowców w 1204 r. Po drodze była jednak Ratyzbona. Dlatego wpisana w ostatniej chwili do programu wizyta w Błękitnym Meczecie w Stambule ukradła cały show, tym bardziej że papież pomodlił się w muzułmańskiej świątyni, kierując tym samym posłanie do świata muzułmańskiego. Jak się okazało, w meczecie tym gościł w 1979 r. Jan Paweł II. Zrobił to jednak tak dyskretnie, że opinia publiczna dowiedziała się o tym fakcie dopiero w czwartek. Dotychczas uważano, że to w Damaszku Jan Paweł II jako pierwszy papież w historii przekroczył próg muzułmańskiej świątyni.

W cieniu Unii Europejskiej

Wizyta papieża w Turcji zbiegła się z kryzysem w stosunkach między Ankarą a Brukselą. By wywrzeć presję na Turcję, która odmawia otwarcia swych portów dla statków cypryjskich, Unia zawiesiła negocjacje akcesyjne w kilku rozdziałach i osłabiła ich tempo w pozostałych.

Na reakcję Ankary nie trzeba było długo czekać. Prezydent zawetował ustawę o fundacjach, na podstawie której Kościół prawosławny i inne wspólnoty religijne mogłyby ubiegać się o zwrot skonfiskowanych kiedyś majątków. Ustawa ta miała być swego rodzaju wianem Ankary na grudniowy szczyt UE. Podobnie jak obietnica nowelizacji słynnego artykułu 301 kodeksu karnego przewidującego więzienie za obrazę uczuć narodowych, w tym twierdzenie, że ludobójstwo Ormian miało jednak miejsce. - Trzeba to zmienić, bo szkodzi wizerunkowi Turcji na świecie - ogłosił niedawno minister spraw zagranicznych Abdullah Gull.

To wielkie kroki, których nie należało się spodziewać po premierze Recepie Tayyipe Erdoganie i jego Partii Sprawiedliwości i Rozwoju, wywodzącej się z ruchu islamskiego. Tym bardziej że ten sam Erdogan jeszcze jako burmistrz Stambułu, we wrześniu 1998 r., wygłosił słynne zdanie będące prawdziwą deklaracją ruchu islamistów: - Meczety są naszymi koszarami, minarety naszymi bagnetami, kopuły meczetów hełmami, a wierni naszymi żołnierzami.

Słowa te zostały uznane za wezwanie do obalenia konstytucji gwarantującej laicki charakter państwa. Przyszły premier skazany został na cztery miesiące więzienia, które odsiedział. Od tego czasu zmienił kurs i prezentuje się jako zagorzały zwolennik przemian demokratycznych w Turcji. Demokracja jest w jego pojęciu tożsama z przyznaniem większych praw wyznawcom islamu, czyli praktycznie wszystkim obywatelom. Gwarancją demokratycznego rozwoju ma być członkostwo Turcji w Unii Europejskiej. Taka argumentacja wzbudza podejrzenia wojskowych, którzy uważali się zawsze za strażników laickiego charakteru Turcji oraz wykonawców woli Kemala Ataturka. Wychodząc z tego założenia, przejmowali raz po raz władzę w obronie konstytucji zagrożonej przez islamistów. Ci zaś z kolei nie chcą zaakceptować faktu, że w islamskim kraju nie ma praktycznie żadnych ograniczeń w spożywaniu alkoholu. Za to urzędników obowiązuje zakaz używania w budynkach publicznych strojów religijnych, nie wyłączając islamskich chust.

Te tureckie dylematy miały wyraźny wpływ na ocenę papieskiej pielgrzymki przez rząd i tureckie media. Ocenę pozytywną, w której Benedykt XVI występuje jako nawrócony przyjaciel Turcji i islamu. - To propaganda. Papież się w Turcji nie zmienił - mówi Ali Szeket, właściciel kiosku z gazetami w Stambule.

Piotr Jendroszczyk ze Stambułu

23 listopada 2006

Amerykanie pomogą nam ograniczyć zależność od surowców z Rosji



Wpływowy amerykański senator Richard Lugar wezwał NATO do zaangażowania się w poprawę energetycznego bezpieczeństwa swoich państw członkowskich

Lugar, republikański przewodniczący senackiej Komisji Spraw Zagranicznych swoje propozycje w tej sprawie zamierza przedstawić na najbliższym, zaplanowanym w przyszłym tygodniu w Rydze szczycie sojuszu. Chce, żeby traktował on odcięcie dostaw, np. ropy naftowej lub gazu ziemnego, do kraju członka NATO jak zagrożenie, na które należy odpowiedzieć zgodnie z artykułem V statutu NATO, nakazującego solidarną wzajemną obronę.
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.

"NATO musi określić, jakie kroki podejmie, jeśli Polska, Niemcy, Węgry, Łotwa czy jakieś inne państwo zostaną zagrożone tak, jak zagrożona była Ukraina. Ponieważ atak wykorzystujący energię jako broń może zniszczyć gospodarkę kraju i spowodować setki lub nawet tysiące ofiar, sojusz musi zadeklarować, że obrona przed takim atakiem to obowiązek wynikający z artykułu V karty NATO" - czytamy w przemówieniu Lugara przygotowanym naspotkanie w Rydze. Na wczorajszym spotkaniu z dziennikarzami z krajów europejskich senator powiedział, że nie oznacza to, iż NATO powinno odpowiedzieć militarnie na szantaż energetyczny. Powinno się jednak na atak tego rodzaju przygotować poprzez "opracowanie strategii, przewidującej m.in. zaopatrzenie kraju ofiary takiej agresji w surowce energetyczne, od których dostaw kraj ten został odcięty".

Lugar postuluje zatem plan zbliżony do proponowanego swego czasu przez rząd Polski paktu energetycznego, nazwanego też energetycznym NATO. Został on wtedy źle przyjęty w Europie.

Inicjatywa koncernów

Zdaniem Lugara, aby skutecznie pomagać krajom ofiarom ataku energetycznego, należy szukać alternatywnych rurociągów do przesyłu gazu i ropy, ale także nowych, alternatywnych źródeł energii.

Tymczasem w najbliższy wtorek w Waszyngtonie przedstawiciele 39 największych koncernów paliwowych, jak: Exxon Mobil, GE czy Conoco Philips zaproponują polskimfirmom projekty współpracy przy rozwinięciu nowych źródeł energii. Sekretarze handlu i energii USA Carlos Gutierrez i Samuel Bodman mają zaś doradzić ministrowi gospodarki Piotrowi Woźniakowi, jak przełamać ewentualne opory Rosji.

Na współpracy z Polską Amerykanie chcą zarobić. Ale nie tylko. Są zaniepokojeni próbami Kremla podporządkowania Europy Środkowej poprzez szantaż energetyczny. - Nie jesteśmy przeciw rosyjskim dostawom gazu. Ale jesteśmy przeciw monopolom. I dlatego chcemy alternatywnych rozwiązań - przekonywał niedawno zastępca sekretarza stanu USA, Daniel Fried. Amerykanie dobrze wiedzą, o czym mówią: ograniczenie rosnącej zależności od importu ropy z Bliskiego Wschodu staje się wręcz obsesją Waszyngtonu.

Najbardziej zaawansowany jest pomysł budowy nowego ropociągu, którym transportowana byłaby ropa z regionu Morza Kaspijskiego do Europy - m.in. przez Ukrainę i Polskę. Amerykańskie koncerny, jak Chevron i Conoco, są gotowe wyłożyć na tę inwestycję około 5 mld dolarów, ale muszą mieć gwarancję, że na surowiec znajdą się odbiorcy. Odżywa też pomysł budowy elektrowni atomowej w Polsce. W USA powstaje aż 28 proc. światowej energii pochodzącej z elektrowni jądrowych.

22 listopada 2006

Zygmunt Solorz - agent z przypadku (Piotr Krok, Piotr Podgórski, Zygmunt Solorz-Żak)

Źródło: Rzeczpospolita: Zygmunt Solorz - agent z przypadku (Piotr Krok, Piotr Podgórski, Zygmunt Solorz-Żak)
21.11.2006

Trudno ocenić przydatność "Zega" dla Służby Bezpieczeństwa. Nie był on Jamesem Bondem. Jak wynika z zachowanej dokumentacji, nie wykonał dla SB żadnego z planowanych działań ofensywnych. Trudno też ocenić przydatność uzyskanych od niego informacji. Nie ulega jednak wątpliwości, że współpraca z bezpieką miała miejsce - pisze historyk IPN

Zygmuntem Solorzem (a właściwie Zygmuntem Krokiem) 27-letnim wówczas człowiekiem Służba Bezpieczeństwa zainteresowała się na początku 1983 r. Prowadził on w Wiedniu firmę przesyłającą paczki do Polski. 28 kwietnia prowadzący sprawę starszy inspektor przy zastępcy komendanta wojewódzkiego MO w Radomiu Eugeniusz Gurba (de facto funkcjonariusz Inspektoratu I Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych, czyli wywiadu) postanowił zarejestrować go jako tzw. zabezpieczenie operacyjne (oznaczało to, że inni interesujący się Krokiem funkcjonariusze musieli skontaktować się z nim przed ewentualnym podjęciem działań), rozpoznać charakter i rodzaj prowadzonej przez niego działalności gospodarczej oraz, w razie jego przyjazdu do kraju, przeprowadzić z nim rozmowę. Dzień później funkcjonariusz zebrał wstępne dane na temat firmy Kroka. Okazało się, że zajmuje się ona wysyłaniem do kraju paczek nadawanych głównie przez uciekinierów z Polski, ma filię w Warszawie i dysponuje kilkoma samochodami ciężarowymi.

Z punktu widzenia SB najbardziej interesujące było pytanie, w jaki sposób Krok założył firmę polonijną, skoro nie miał uregulowanego statusu w Austrii.

Pechowe wakacje

W tym czasie Krok przebywał na Zachodzie od blisko 6 lat. Posługiwał się paszportem blankietowym, który został mu wydany w czasie jego pobytu w Bukareszcie. Paszport miał jednak adnotację: na wszystkie kraje świata. Wykorzystał to Krok, który w drodze powrotnej z Rumunii "zatrzymał się" w Wiedniu. Był rok 1977.

W czasie pierwszej rozmowy (2 maja 1983 r.) Krok wyjaśniał, że do Austrii pojechał z kolegą, aby "zwiedzić kraj i zarobić trochę pieniędzy". Prześladował ich pech. Najpierw zepsuł im się samochód, potem austriacka policja zakwestionowała jego stan techniczny. Na domiar złego Krok został oskarżony o kradzież w jednym z domów towarowych. Aresztowano go na trzy miesiące, ale zwolniono z braku dowodów.

Tymczasem ważność paszportu wygasła. Kiedy Krok opuszczał areszt, nie dysponował żadnym dokumentem. Wtedy zgłosił się do obozu dla uchodźców pod Wiedniem, gdzie został poddany kwarantannie. Kiedy opuścił obóz, postanowił wyjechać do Republiki Federalnej Niemiec. Ale ponieważ bał się, że - jako osoba notowana - nie ma na to szans, zgłosił w Salzburgu zaginięcie dokumentów i uzyskał zaświadczenie na fałszywe nazwisko Piotr Podgórski. Po przekroczeniu zielonej granicy otrzymał tzw. paszport azylanta oraz wyrobił sobie nowe prawo jazdy.

Pierwsze kontakty z SB

Wdzięczny polskim władzom za wydanie mu paszportu konsularnego (ułatwiającego prowadzenie firmy polonijnej) zaproponował funkcjonariuszowi SB podczas pierwszej rozmowy operacyjnej możliwość skierowania do Radomia darów z Polskiej Misji Katolickiej w Monachium. Jego rozmówca wstępnie się zgodził, choć Służba Bezpieczeństwa była zainteresowana zupełnie czym innym. Zdecydowano prowadzić z nim dialog operacyjny "pod kątem pozyskania go w najbliższym czasie do współpracy". Jego firma stwarzała możliwości zorganizowania kontrolowanego przez SB kanału łączności.

Zamierzano opracować plan kombinacji operacyjnej, której celem było nawiązanie przez niego kontaktów z działaczami podziemia. Gdyby ta koncepcja okazała się niewykonalna, pozostawało wykorzystywanie go jako tzw. źródła naprowadzenia (np. na ks. Jerzego Galińskiego, proboszcza Polskiej Misji Katolickiej w Monachium współpracującego z Sekcją Polską Radia Wolna Europa) lub do "innych działań organizowanych przez Departament (czyli wywiad)".

Druga rozmowa

10 maja 1983 r. Gurba w Radomiu przeprowadził z nim kolejną rozmowę. O ile pierwsza odbyła się na terenie biura paszportów, o tyle druga została przeprowadzona w lokalu gwarantującym konspirację.

Funkcjonariusz nie sprecyzował zainteresowań SB, gdyż uznał, że najpierw trzeba sprawdzić kontakty rozmówcy. Dodał jednak, że ten zdaje sobie sprawę, iż "będziemy chcieli w jakiś sposób wykorzystać jego osobę. Zaznaczał przy tym, iż to "go nie zniechęca do dalszych z nami kontaktów".

O sprawie poinformowano Departament I MSW. Notatki na temat Kroka trafiły do Wydziału XI przeznaczonego do walki z dywersją ideologiczną oraz rozpracowującego środowiska emigracyjnego (w latach 80. głównie emigrację solidarnościową i jej kontakty z krajem). Do zadań tego wydziału należało m.in. rozpoznawanie kontaktów przedstawicieli opozycji z osobami z krajów kapitalistycznych i kontrola szlaków przerzutowych finansów oraz sprzętu poligraficznego i komputerowego z Zachodu dla "Solidarności". Prowadził też działania w kraju skierowane przeciwko podziemnej "Solidarności" w Warszawie, Gdańsku, Wrocławiu, Szczecinie i Poznaniu.

Pomoc w interesach

Tam postanowiono kontynuować dialog z Krokiem. Kolejną rozmowę przeprowadził z nim 17 czerwca Gurba. Jej celem było zebranie maksimum informacji na temat pobytu Kroka w Austrii i RFN, a zwłaszcza jego kontaktów z Polską Misją Katolicką w Monachium i w obozie pod Wiedniem. Okazję ku temu stwarzał jego przyjazd do kraju na Międzynarodowe Targi Poznańskie.

Krok przedstawił funkcjonariuszowi nowe plany biznesowe (założenie przedsiębiorstwa polonijnego zajmującego się produkcją środków ochrony roślin, sprowadzanie do kraju części z używanych samochodów oraz szycie odzieży z materiałów sprowadzanych z zagranicy). Odpowiedział również na pytania dotyczące jego kontaktów z rodakami w Niemczech. Jak stwierdzał Gurba: "wykazywał dużą pewność siebie, czego nie zauważyłem w takim stopniu w poprzednich z nim rozmowach". Miał też być pewien, że szybko załatwi formalności związane z założeniem przedsiębiorstwa polonijnego.

Esbek dał mu do zrozumienia, że "do tego jeszcze daleka droga". Dodał, że jego kartoteka w wydziale paszportów, który będzie tę kwestię rozpatrywać, "nie jest zupełnie czysta".

Krok miał go wtedy poprosić o pomoc w załatwieniu tej sprawy. W odpowiedzi funkcjonariusz poinformował go, że "tylko formalne ułożenie naszych stosunków zapewnić mu może ewentualną pomoc". Według Gurby najkorzystniejszym momentem do pozyskania Kroka miał być "okres bezpośrednio przed złożeniem przez niego wniosku o prowadzenie firmy polonijnej, gdyż wówczas będzie można wykorzystać element nacisku, jako najbardziej skuteczną metodę pozyskania".

Zadania dla "Zegarka"

Do kolejnego spotkania doszło 15 lipca 1983 r. To sam Krok miał zgłosić Gurbie swój przyjazd do kraju i wyznaczyć datę spotkania, które odwlekło się o kilka dni, gdyż Krok "prosił o przełożenie terminu z uwagi na to, że jest bardzo zajęty". Czas był mu potrzebny na zmianę nazwiska na Solorz-Krok. Funkcjonariusz SB raportował później: "zaproponowałem mu usankcjonowanie naszych dotychczasowych kontaktów w formie jego pisemnego zobowiązania się do współpracy z moją instytucją. Krok przystał na moją propozycję i własnoręcznie napisał takie zobowiązanie". Nowo pozyskany tajny współpracownik radomskiej SB wybrał sobie pseudonim Zegarek. Gurba odebrał od niego pierwsze doniesienie. Było ono dość chaotyczne, ale z punktu widzenia Służby Bezpieczeństwa cenne - dotyczyło nielegalnego przywiezienia do polski farby drukarskiej (zostało ono spisane przez esbeka na podstawie ustnych informacji Kroka). Solorz dostał też pierwsze zadanie - ustalenie nazwisk i adresów dwóch osób, o których ten wspominał SB. Wstępnie przeszkolił też agenta.

Do kolejnego spotkania doszło 16 września w lokalu kontaktowym radomskiej SB. Uczestniczyli w nim, oprócz Gurby, funkcjonariusze Wydziału XI Departamentu I MSW - Zbigniew Poławski i Eugeniusz Fulczyński. Miało ono charakter sondażowy. Esbecy chcieli sprawdzić przydatność " Zega" (taki kryptonim nadano jego rozpracowaniu) wdziałaniach w RFN. Solorz został uznany za osobę interesującą.

Mimo jego "wysoce skomplikowanej" sytuacji osobistej (zwłaszcza "nazwiskowo-dokumentowej" - posługiwał się innymi dokumentami w Niemczech i innymi w Austrii) uznano, że ma duże możliwości wywiadowcze. Za szczególnie cenne uznano jego kontakty z ks. Galińskim i nieznanym z nazwiska pracownikiem Radia Wolna Europa.

Jak wynika z przygotowanego niespełna miesiąc później przez Poławskiego i naczelnika Wydziału XI Departamentu I MSW Henryka Bosaka "Raportu o zezwoleniu na dokonanie werbunku agenta", wymieniono dwie jego podstawy. Przede wszystkim prowadzona przez niego działalność była uzależniona od przedłużenia mu paszportu konsularnego oraz zezwolenia na prowadzenie działalności w Polsce. SB wiedziała o jego "wielokrotnych machinacjach nazwiskowych". Funkcjonariusze zakładali, że w przypadku nieudanego werbunku zostanie mu cofnięty paszport konsularny, a on sam zostanie wpisany do indeksu osób niepożądanych w PRL. Miano mu przedstawić do podpisania oświadczenie o zachowanie w tajemnicy jego kontaktów z SB, a w przypadku ich ujawnienia poinformować policję zachodnioniemiecką o jego oszustwach.

Podczas kolejnego spotkania 18 października 1983 r. w jednym z warszawskich hoteli Solorz podpisał umowę o współpracy ze Służbą Wywiadu PRL. Ponieważ wcześniej podpisał już zobowiązanie o współpracy, zrezygnowano z ponownego podpisywania. W umowie tej Solorz zobowiązał się wykonywać zlecone mu zadania dotyczące "rozpoznania instytucji, organizacji i osób działających przeciwko interesom PRL". Jednocześnie nakazano mu posługiwać się pseudonimem Zeg.

Szkolenie szpiega

Jak później stwierdzali Poławski i Bosak, w czasie werbunku Solorz "dla własnego komfortu psychicznego wybrał formułę "porozumienia stron", zauważając, że nie akceptowałby propozycji współpracy jako alternatywy kontaktów z Polską. Oświadczono mu, że oczywiście "nie zamierzaliśmy go czymkolwiek straszyć". Zaiste humorystyczna to opinia. Zwłaszcza że powiedzieli oni również Solorzowi, iżjego przyjazdy do kraju oraz działalność handlowa będą akceptowane, jeśli będzie on pomagał wywiadowi. Według raportu Poławskiego i Bosaka "agent zrelacjonował znane mu fakty z interesujących nas środowisk, odnotował personalia swego znajomego - kadrowego pracownika RWE". Niestety w aktach nie zachowała się sporządzona na tej podstawie jako załącznik informacja. Podobnie było w przypadku informacji, które miano uzyskać podczas dalszych kontaktów. W czasie spotkania " Zegowi" udzielono instruktażu dotyczącego m.in. "niektórych metod pracy wrogiego k[ontr] w[ywiadu] oraz docierania do interesujących nas źródeł informacji". Zlecono mu też konkretne zadania. Miał zbierać informacje o polskim środowisku emigracyjnym w Bawarii. Wywiad interesowały szczególnie te dotyczące działalności ks. Galińskiego, pracowników RWE i ich rodzin w kraju oraz funkcjonowanie bawarskiego komitetu "Solidarności". Przyjęto zasadę, że informacje od " Zega" będą przyjmowane ustnie (dane ogólne) oraz pisemnie (personalia interesujących SB osób, adresy, telefony itp.).

Pierwsze trzy spotkania z agentem " Zeg" (tak był kwalifikowany przez funkcjonariuszy wywiadu) odbył Poławski (używający nazwiska Zbigniew Wojciechowski). Do pierwszego z nich doszło 30 grudnia 1983 r. w Warszawie. Jego rezultatem było odebranie informacji dotyczących ks. Stanisława Ludwiczaka, redaktora działu religijnego Sekcji Polskiej RWE, Polskiej Misji Katolickiej w Monachium i jej proboszcza ks. Galińskiego oraz działalności bawarskiego komitetu "Solidarności". Nie sposób jednak ocenić ich przydatności, gdyż w teczce brak informacji spisanej "ze słów". Według funkcjonariusza SB widać było "dalszą, pozytywną ewolucję postawy agenta [...] Jak się wydaje, oswoił się już z kontaktem z oficerem wywiadu, akceptuje również przydzielane mu do realizacji zadania, wykazując niekiedy własną inicjatywę (np. próba wejścia w kontakt z ks. Ludwiczakiem)". Nic zatem dziwnego, że stwierdzał, iż choć " Zeg" "znajduje się wciąż w okresie wstępnego wdrażania do współpracy, [to] jednak zaobserwowana pozytywna zmiana w jego nastawieniu do wywiadu i współpracy może wskazywać na realne w przyszłości korzyści informacyjne i operacyjne". Równie optymistyczną ocenę " Zega" Poławski sformułował po spotkaniu 20 stycznia 1984 r. Stwierdzał: "kolejne spotkania z " Zegiem" wskazują na postępujący proces wdrażania go do bardziej efektywnej współpracy [...] często sam inicjuje interesujące nas tematy (np. perspektywiczne wykorzystanie kontaktu z ks. Ludwiczakiem)". Jednak jego przełożeni byli bardziej ostrożni. Jeszcze po grudniowym spotkaniu zlecili kontrolowanie lojalności " Zega".

3 czerwca 1984 r. Poławski znowu spotkał się z agentem " Zegiem". Według funkcjonariusza SB odebrał informacje o Polskiej Misji Katolickiej w Monachium oraz ks. Galińskim, sytuacji w bawarskim komitecie "Solidarności" oraz pracowniku RWE Wojciechu Słodkowskim. Mimo że agent nie nawiązał zleconego mu przez SB bezpośredniego kontaktu z ks. Ludwiczakiem, to według Poławskiego "podczas drugiego [sic!] spotkania [...] zaobserwowano dalszą pozytywną ewolucję jego postawy i zachowania - agent był znacznie spokojniejszy i bardzo swobodnie udzielał wyjaśnień i informacji". Te stwierdzenia są sprzeczne z ocenami z pierwszego ("był swobodny, spokojnie udzielał informacji") oraz drugiego spotkania ("jest podczas spotkań swobodny").

Nowy prowadzący

Było to ich ostatnie spotkanie. Z nieznanych przyczyn obsługę " Zega" przejął inspektor Wydziału XI Departamentu I MSW Andrzej Przedpełski. Kolejne spotkanie z tym agentem odbył on 9 listopada 1984 r. w towarzystwie Gurby. W raporcie informowano, że Solorz miał powiedzieć, iż w związku ze zmianą profilu działalności (zlikwidował firmę transportową, a zajął się sprowadzaniem samochodów) "chwilowo stracił kontakt z osobami i obiektami pozostającymi w naszym zainteresowaniu". Chodziło o Polską Misję Katolicką i Sekcję Polską RWE. Tłumaczył się też brakiem czasu. Nie zraziło to funkcjonariuszy wywiadu, którzy stwierdzili, że "w przyszłości oczekiwać się od niego będzie większego zaangażowania i inicjatywy w docieraniu do interesujących nas środowisk".

Warto zauważyć, że jest to opinia diametralnie odmienna od tych wyrażanych przez Poławskiego. Podczas spotkania " Zegowi" przekazano kolejne zadania. Mimo żestwierdzano regres "zapowiadającej się dobrze współpracy", to nie dostrzegano u " Zega" "zniechęcenia do współpracy" i uznawano, iż "chce ją kontynuować, oczekuje z naszej strony konkretnych zadań". Planowano jednak przeprowadzenie kombinacji operacyjnej, chcąc sprawdzić jego lojalność wobec SB. Ale rozważono też wykorzystanie go jako kontrolowanego przez SB kanału między strukturami krajowymi i zagranicznymi "S".

22 czerwca 1985 r. Przedpełski wraz z Bosakiem stwierdzili, że współpracę należy zakończyć. Uznali, że grozi ona dekonspiracją - Solorzem zainteresowała się policja zachodnioniemiecka, a jego mieszkanie w Berlinie Zachodnim zostało przeszukane. Jej celowość podważał też "obserwowany od dłuższego czasu brak korzyści informacyjnych [...] wynikający z osłabienia możliwości wywiadowczych źródła". Trzecim czynnikiem było też "unikanie przez " Zega" kontaktów z utrzymującymi [je] z nim w przeszłości i obecnie oficerami centrali". Co ciekawe, w analizie tej zupełnie odmiennie oceniano postawę " Zega". Przedpełski i Bosak pisali bowiem o jego "małym zaangażowaniu we współpracę [...] poza pierwszym okresem wzajemnych kontaktów".

"Zeg" to nie Bond

26 czerwca 1984 r. zamknięto sprawę o kryptonimie " Zeg" i akta złożeno do archiwum. Chociaż w trakcie jej prowadzenia wywiad wydał 7486 złotych oraz 6 dolarów, to Solorz nie dostał ani złotówki. Nie udzielano mu również pomocy w sprawach paszportowych, gdyż o to nie zabiegał. Wymierną korzyścią dla Solorza było "przychylne stanowisko" SB wobec jego interesów.

Trudno ocenić przydatność " Zega" dla SB. Nie był on Jamesem Bondem. Jak wynika z zachowanej dokumentacji, nie wykonał dla SB żadnego z planowanych działań ofensywnych. Trudno też ocenić przydatność uzyskanych od niego przez wywiad informacji. Zachowało się jedynie króciutkie ich omówienie. Wyjątek stanowią przekazane radomskiej SB dane na temat przemyconej do kraju farby drukarskiej. Po wprowadzeniu stanu wojennego nielegalne wydawnictwa były przez esbeków najsilniej zwalczane .

Nie ulega wątpliwości, że współpraca Solorza z bezpieką miała miejsce. O tym, że ją podjął, zadecydował przypadek. Gdyby nie przyjechał do kraju na początku 1983 r., podejrzewając swoich wspólników o nieuczciwość, być może nigdy nie zainteresowaliby się nim esbecy. A gdyby nie nieszczęśliwy zbieg okoliczności w 1977 r. w Austrii, być może wróciłby do kraju bogatszy o cenne dewizy i nigdy nie zostałby jednym z najbogatszych Polaków.

Trudno stwierdzić, czy gdyby nie jego kłopoty "nazwiskowo-dokumentowe", okazałby się znacznie cenniejszym agentem wywiadu. Warto zauważyć, że paradoksalnie legły one u podstaw zarówno jego werbunku, jak też wyeliminowania go z sieci agenturalnej. W jego przypadku Służba Bezpieczeństwa na pewno dysponowała silnymi "argumentami", aby go do współpracy skłonić.

Otwarte pozostaje pytanie, czy kontakty z SB w latach 1983 - 1984 miały wpływ na jego dalszą karierę. Na to jednak pytanie odpowiedzi muszą szukać nie historycy, lecz dziennikarze.

Grzegorz Majchrzak