30 maja 2006

Brzydkie jest piękne i skuteczne

Źródło: Rzeczpospolita
30.05.2006

BIOLOGIA: Słaba płeć nie zawsze wybiera najbardziej atrakcyjnych partnerów

Na pierwszy rzut oka hipoteza "seksownego syna" wydaje się spójna. Według tej teorii biologii ewolucyjnej synowie kobiety która wybrała pięknego partnera, odziedziczą powaby ojca.

A zatem także synowie będą mogli przebierać w partnerkach, umożliwiając mamie sukces: sprawią, że zostanie babcią.

Kiedy jednak naukowcy zajęli się samcami ptaków muchołówek, których ojcowie prezentowali wzór ptasiej urody, okazało się, że prawidłowość taka wcale nie zachodzi.

Synowie "nie odziedziczyli atrakcyjności seksualnej ojców" - napisali szwedzcy badacze w artykule zamieszczonym w czasopiśmie "American Naturalist". W rezultacie ich mama miała mniej wnucząt niż samiczki, które zadowoliły się mniej atrakcyjnymi samczykami. Przystojniacy byli tak zajęci podbojami, że nie mieli czasu na wychowanie potomstwa. Brzydsi okazali się lepszymi ojcami, wychowali synów, którzy osiągnęli większy sukces rozrodczy.

Po rozwinięciu teorii, według której organizmy zmieniają się dzięki doborowi naturalnemu, Darwin skierował swe myśli w stronę zagadnień związanych z płcią. "Ponieważ osobniki żeńskie produkują niewiele komórek jajowych, ich najlepsza strategia polega na wyborze "najwyższej jakości" samców jako partnerów" - napisał w 1871 roku.

W ten sposób ich potomstwo także obdarzone będzie najlepszymi cechami. Przetrwa i osiągnie sukces reprodukcyjny.

Teorię doboru płciowego, mówiącą, że samice wybierają samców z najlepszymi genami, przywołuje się najczęściej przy wyjaśnianiu, dlaczego pawie mają rokokowe ogony, a jelenie potężne rogi. Żadna z tych cech nie ma znaczenia dla przetrwania tych zwierząt. Samice jednak wybierają samców nimi obdarzonych, wywierając tym samym nacisk selekcyjny, prowadzący do coraz wyraźniejszego uwypuklania owych cech.

Tak przynajmniej twierdzą podręczniki. Ale zachowanie reprodukcyjne niektórych gatunków nie poddaje się darwinowskiej teorii doboru płciowego. Zamiast wybierać partnerów, którzy poprawią genetyczną jakość ich potomstwa, samice dokonują wyborów prowadzących do zwiększenia liczby potomstwa.

Jak wykazały badania muchołówek, kopulacja z "seksownym" samcem niekoniecznie prowadzi do bardzo licznego potomstwa. Samice świerszczy kopulują z prawie każdym samcem, który ma na to ochotę.

Tak więc przez "rozwiązłość", a nie przez wybór najlepszego samca zwiększają genetyczną różnorodność swego potomstwa. Samice innych gatunków też nie są aż tak zauroczone atrakcyjnością ewentualnych partnerów, jak mówi teoria. Podczas gdy dwa jelenie o potężnych rogach zajęte są walką, łania spieszy złączyć się z trzecim, gorzej wyposażonym.

Demonstrowanie wdzięków i rywalizacja z innymi samcami nie jest, jak myślał Darwin, najlepszą strategią reprodukcyjną. U niektórych gatunków większy sukces przynosi współpraca. Okonie błękitnoskrzele tworzą trójkąty złożone z samicy, jednego dużego samca - obrońcy terytorium, i jednego małego samca, który podstępem zakrada się w obręb tego terytorium, kiedy samica składa ikrę. Daje to małemu spryciarzowi szanse zostania tatą.

Problem z doborem płciowym polega na tym, że teoria Darwina nie wyjaśnia zachowania w populacji cech przekazywanych przez gorzej wyposażonych samców. Jeśli samica wybiera samca z najlepszymi cechami, jak głosi teoria, to w którymś kolejnym pokoleniu wszystkie samce powinny mieć ogony, za które warto oddać życie. A przecież nie mają.

Sharon Begley tłum. Monika Swadowska

Sprawdźmy, czy paliwo z węgla jest opłacalne

Źródło: Rzeczpospolita
30.05.2006

Rozmowa z Markiem Ściążko, dyrektorem Instytutu Chemicznej Przeróbki Węgla w Zabrzu

Rz: Do Narodowego Planu Rozwoju na lata 2007 - 2013 ma być wprowadzony zapis o wspieraniu produkcji paliw z węgla. Sejmowa Komisja Gospodarki próbuje tym zainteresować rząd. Czy to ma ekonomiczny sens?

MAREK ŚCIĄŻKO: Najpierw trzeba zrobić studium opłacalności, czyli sprawdzić, jakie koszty wiążą się z produkcją paliw z węgla i czego możemy po niej oczekiwać. Liczby, które przedstawiono niedawno sejmowej komisji, są mało wiarygodne. Zawsze jest tak, że gdy zaczyna brakować gazu i ropy albo rosną ich ceny, przyjaźniej zaczynamy patrzeć na węgiel. Choćby dlatego, że mamy go w Polsce pod dostatkiem. Przy czym bezdyskusyjny jest fakt, że jeśli gaz i ropa są dostępne po rozsądnych cenach, wtedy węgiel jest zawsze na samym końcu.

Na razie nie ma chętnych do inwestowania w zgazowanie węgla czy wytwarzanie z niego paliwa. Co wstrzymuje inwestorów?

Ogromne ryzyko. Poza tym zwróćmy uwagę, że w kraju zużywamy ok. 18 mln ton ropy rocznie. Aby uzyskać taką ilość paliwa, trzeba byłoby przerobić 100 mln ton węgla, a więc wszystko, co wydobywamy.

Dzisiaj potrafilibyśmy zbudować zakład, który mógłby przerobić ok. 6 mln ton węgla, co dałoby nam najwyżej 2 mln ton paliwa. Nie rozwiązałoby to naszych problemów. Zakład przerabiający paliwo musiałby pracować 20 lub nawet 30 lat, by zwróciły się poniesione nakłady. A co będzie, gdy za dwa - trzy lata ceny ropy zaczną znów spadać?

Jednak Amerykanie zbudowali u siebie zakład zgazowania węgla. Może więc warto iść ich śladem?

Instalacja w Bullah w Północnej Dakocie z początku lat 80. jeszcze do niedawna była dotowana przez rząd. Senat amerykański uchwalił dopłaty w wysokości 25 proc. ponoszonych kosztów. Produkuje się tam z węgla brunatnego syntetyczny gaz ziemny. Amerykanie wpinają się w rurociąg biegnący z Alaski i odbiorca nawet nie wie, że otrzymuje gaz z węgla. Kiedy byłem tam na początku lat 90., wciąż mieli ogromne problemy techniczne. Dopiero od paru lat, kiedy ceny paliw wzrosły, wykazują efektywność ekonomiczną. Ponadto od dwóch lat do kanadyjskich złóż ropy naftowej instalacja pompuje dwutlenek węgla, za który kompania naftowa płaci Amerykanom. Są to więc technologie, które zaczynają się opłacać dopiero wtedy, gdy zarabia się na czymś dodatkowo, nie tylko na samym gazie czy wytwarzanym z węgla paliwie. Dzisiejsze zachwyty nad tą metodą, że jest super i trzeba ją wprowadzić, powodują więc jedynie pewien szum informacyjny. Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. Zdecydowanie za wcześnie jest dzisiaj na podejmowanie w Polsce decyzji o jej wykorzystaniu.

Producenci węgla dowodzą opłacalności przerabiania go na paliwo. Produkcja litra paliwa ma kosztować 0,64 euro, czyli około 2,5 zł.

Na świecie są zaledwie trzy konsorcja, które opanowały technologię produkcji paliwa z węgla. Powstały grupy wielkich firm, jak np. UDE i Shell czy General Electric i Chevron Texaco. Nastąpiła więc konsolidacja wiedzy. Dotychczas General Electric oferował turbiny gazowe, ostatnio kupił prawa do technologii zgazowania węgla. W ostatnich dwóch latach podzielony został rynek technologii. Aby dzisiaj określić opłacalność przerobu węgla na paliwo, nie wystarczy oprzeć się na jakimkolwiek technicznym czy naukowym opracowaniu mówiącym o tym, jak ta technologia powinna wyglądać i ile kosztuje. Efektywność inwestycyjną takiego zakładu można ocenić po precyzyjnej analizie techniczno-ekonomicznej, ale dopiero po udostępnieniu danych przez te trzy konsorcja.

Jako przykład opłacalnej instalacji podaje się działającą w Sassol w Republice Południowej Afryki. Może powinniśmy kupić technologię w tym kraju?

To nie jest instalacja odpowiednia do warunków polskich. Inne są wymagania dotyczące samego węgla. My powinniśmy zastosować inne, współczesne technologie przeróbki. Wytwarzane tam są rzeczywiście paliwa silnikowe, czyli benzyna i olej napędowy, ale też wiele innych produktów chemicznych. Podejrzewam, że dzisiaj w Polsce to nie byłoby opłacalne. Są już technologie nowsze. RPA nie miała wtedy wyboru. Do produkcji paliw z węgla skłonił ją przymus ekonomiczny. Wprowadzono wobec tego kraju embargo za apartheid.

rozmawiała Barbara Cieszewska

29 maja 2006

Rosja zmienia front

Źródło: Rzeczpospolita
29.05.2006

Relacje między Rosją a Zachodem są gorsze niż kiedykolwiek, a kryzys na linii Moskwa - Waszyngton jest bez wątpienia największy od spotkania w Reykjaviku w 1986 r. - kiedy to głasnost i pieriestrojka były dopiero w powijakach.

Dla Zachodu przyczyny takiej sytuacji są oczywiste: winien jest prezydent Władimir Putin, który zerwał z wyznawanymi tam wartościami - przede wszystkim z demokracją. Naturalną konsekwencją tego przekonania jest postrzeganie Rosji jako kraju, który niepodległość byłych sowieckich republik ma w coraz większej pogardzie. Jakby tego było mało, do kręgu elit rosyjskich wdarli się nowobogaccy pyszałkowie, którzy przy każdej okazji robią polityczne zamieszanie wokół dostaw energii. Właśnie te trzy zastrzeżenia stały się jednym z tematów przemówienia, które wiceprezydent Stanów Zjednoczonych Dick Cheney wygłosił 4 maja w Wilnie.

POMYŁKA BUSHA

Gdy spojrzeć na relacje USA - Rosja z perspektywy Waszyngtonu, najbardziej zastanawia fakt, dlaczego administracja Busha, która zwykle nie przebiera w słowach, w tej sprawie wykazuje dziwną wstrzemięźliwość. Prezydent Bush miał już wiele powodów, by żałować, że w 2001 roku w Lublanie zajrzał Putinowi w duszę. Cokolwiek tam zobaczył, na pewno uległ iluzji. Nie przyznaje się do tego tylko z tego powodu, że nic by na tym nie zyskał.

Frakcja realistów w Partii Republikańskiej uparcie krytykowała prezydenta Borysa Jelcyna, bo ich zdaniem był zbyt liberalny. Teraz wychwala Putina, lecz trudno zgadnąć, dlaczego. Dziwnym zbiegiem okoliczności na czele tej grupy stoi były obywatel ZSRR Dmitri Simes, prezes prorepublikańskiego Centrum im. Nixona. Jego zdaniem z Rosją trzeba rozmawiać łagodnie, bo jest potrzebna w wojnie z terrorem i w sporze o irański program nuklearny.

Słuszność tych argumentów zweryfikowało życie. Tak naprawdę Ameryka nie ma żadnych powodów, by łagodnie traktować Rosję - i jest to fakt, który wiceprezydent Cheney rozumie lepiej niż którykolwiek dygnitarz z Białego Domu.

Tymczasem prezydent Putin i jego świta nabrali niesłychanej pewności siebie. Przecież w latach 1999 - 2005, w przeliczeniu na dolary, PKB tego kraju wzrósł czterokrotnie. Rosyjscy przywódcy mogą więc obwieszczać tę radosną nowinę: "Rosja wraca do gry!". I wróciła. Po ukraińskiej pomarańczowej rewolucji powszechne przekonanie na Zachodzie było takie, że Rosjanie przesadzili z interwencją. Zupełnie inne przekonanie miał Putin. Jak twierdzą źródła, postawę Moskwy wobec Kijowa uznał on za zbyt pobłażliwą.

POWTÓRKA Z FULTON?

Dając upust swojej agresji, Moskwa porównała wileńskie wystąpienie Cheneya do słynnego przemówienia Winstona Churchilla o żelaznej kurtynie z Fulton. Jak na ironię, w cieniu tych uszczypliwości odbywać się będzie zaplanowany na lipiec petersburski szczyt państw grupy G8, czyli Rosji i siedmiu najbardziej rozwiniętych państw świata.

O czym będą radzić partnerzy tak bardzo różniący się od siebie? - Prezydent Putin zaproponował dyskusję o bezpieczeństwie energetycznym. Jako dziewiąty na świecie producent ropy i piąty gazu, Rosja rzeczywiście miałaby wiele do zaoferowania, ale nie w obecnych warunkach. Wprawdzie dzięki sprawnie przeprowadzonej w latach 90. prywatyzacji przemysłu naftowego Rosja w latach 1999 - 2004 zwiększyła produkcję ropy o połowę, ale po konfiskacie majątku Jukosu przemysł wydobywczy w tym kraju zaczął przeżywać stagnację. A zapewne będzie jeszcze gorzej, bo Kreml planuje przejęcie kolejnych prywatnych koncernów.

Jednocześnie przedstawiciele rosyjskich firm sektora energetycznego zaczęli wdawać się w straganowe awantury ze swoimi klientami. 18 kwietnia dyrektor Gazpromu Aleksiej Miller dosłownie zrugał urzędujących w Moskwie ambasadorów krajów Unii Europejskiej, grożąc, że "jeśli Europa będzie się nadal łobuzować, to Rosja skieruje wszystkie swoje dostawy gazu do Chin". Łobuzować? - Chodziło mu o przewodniczącego Komisji Europejskiej José Manuela Barroso, który uznał, że należy zastanowić się nad stworzeniem układu, który pozwoli uniezależnić Unię od Gazpromu i Putina.

Oliwy do ognia dolał również Cheney: - Wykorzystywanie ropy i gazu do upokarzania i szantażu nie ma nic wspólnego z cywilizowanym biznesem - mówił amerykański wiceprezydent. Ale i tak tydzień później twardogłowe stanowisko Millera znalazło potwierdzenie w słowach Putina.

Jakby tego było mało, prezydent George W. Bush, wiceprezydent Cheney i sekretarz stanu Condoleezza Rice rozpoczęli intensywną kampanię na rzecz przełamania monopolu Rosji na transport energii w Azji Środkowej za pomocą rury, którą gaz z Kazachstanu popłynąłby do Europy przez Azerbejdżan i Turcję. Rezygnacja z projektu eksploatacji ogromnego złoża Sztokman pod dnem Morza Barentsa (znakomicie nadającego się do zaspokojenia gazowych potrzeb USA) albo wyłączenie Amerykanów z tej inwestycji (Chevron i ConocoPhillips) - byłoby w tej sytuacji rodzajem odwetu ze strony Rosji.

Zachód niepokoi również stosunek Rosji do rozwoju demokracji i suwerenności byłych republik sowieckich. Pomarańczowa rewolucja stała się zalążkiem nowego porządku w regionie, jednocząc UE i USA przeciwko autorytarnym zapędom Putina. Zjednoczony w tej kwestii Zachód nalega teraz, by na szczycie w Petersburgu poruszyć również problem Białorusi i Gruzji - i to są naprawdę ważne tematy.

AWANTURA O ROSJĘ

Wpływowi nacjonaliści rosyjscy, tacy jak Aleksander Prochanow, z pełną aprobatą porównują dzisiejszą Rosję do Niemiec z lat 30., troszcząc się o terytoria, które kiedyś należały do sowieckiego imperium i które chcą do niego powrócić. Tym, co chyba najbardziej zagraża dziś bezpieczeństwu Europy, jest możliwa aneksja autonomicznych terytoriów Gruzji: Abchazji i Południowej Osetii, której prezydent Putin może dokonać zaraz po szczycie. Być może myśli on nawet o zaanektowaniu Białorusi, z którą ponad 10 lat temu Moskwa weszła w dwuznaczny związek. W Azji Środkowej Rosja robi, co może, by zmusić Amerykanów do opuszczenia bazy lotniczej w Kirgistanie, choć może to doprowadzić nawet do rozpadu tego państwa.

Rosyjska polityka zagraniczna obrała ostatnio zdecydowanie antyzachodni kurs, stwarzając wrażenie, że prezydentowi Putinowi nie zależy już na przynależności do europejsko-amerykańskiego klubu i że jego członkom grozi gorzkie upokorzenie. Rosyjski przywódca może im, powiedzmy, dać wykład o wyższości rosyjskiej ekonomii nad zachodnią, skoro jego kraj notuje 7-procentowy wzrost gospodarczy. Może także im wypominać, jak bardzo uzależnieni są od rosyjskiego gazu.

Jednym z niebezpieczeństw szczytu w Petersburgu jest to, że stanie się on dla Putina okazją do świętowania zdobytej właśnie władzy absolutnej. Niemal pewne jest natomiast, że to spotkanie otworzy nową kartę w historii kryzysów na linii Zachód - Rosja. W sens organizowania szczytu wątpili zarówno amerykański senator John McCain, jak i były doradca ekonomiczny Putina Andriej Ilarionow.

Czy nie da się uniknąć tej całkowicie przewidywalnej tragedii i czy nie lepiej byłoby odłożyć ten szczyt, aż pojawią się lepsze perspektywy? Niestety - pewnie staniemy się świadkami potężnej awantury o Rosję.

ANDERS ASLUND, Ekspert Międzynarodowego Instytutu Ekonomiki w Waszyngtonie, Tłumaczył Rafał Kostrzyński

26 maja 2006

Tania energia na wieki

Źródło: Rzeczpospolita
26.05.2006

ROZMOWA Doktor Zygmunt Składanowski, dyrektor Instytutu Fizyki Plazmy i Laserowej Mikrosyntezy w Warszawie

Rz: W środę mieliście państwo powód do świętowania: w Brukseli podpisano porozumienie o budowie pierwszego na świecie reaktora termojądrowego ITER.

Zygmunt Składanowski: Przyznam, że nie uczciliśmy tego wydarzenia. Było to tylko porozumienie urzędnicze, którego termin wiązał się z koniecznością przygotowania odpowiednich dokumentów. Decyzja o budowie reaktora zapadła już kilka miesięcy temu, wtedy się emocjonowaliśmy.

Jakie były reakcje środowiska naukowego na wieść, że w największym europejskim projekcie badawczym weźmie udział prawie stu polskich fizyków i inżynierów?

Wszyscy byli ogromnie zadowoleni, tym bardziej że reaktor stanie pod Marsylią, na południu Francji. Istniał bowiem pomysł zbudowania go w Japonii, która - obok Unii Europejskiej, Chin, Indii, Korei Południowej, Rosji i USA - jest jednym z inwestorów.

Na czym polega udział Polaków w przedsięwzięciu?

Włączyliśmy się do prac ponad rok temu. Oprócz mojego instytutu głównym współwykonawcą jest Instytut Problemów Jądrowych oraz Politechnika Warszawska. Współpracujemy na kilku polach. Zajmujemy się między innymi przygotowywaniem diagnostyków, czyli urządzeń, za pomocą których można sprawdzić, jak zachowuje się plazma - swoista zupa składająca się z jąder i elektronów. To ona stanowi materię, z której w procesie reakcji termojądrowej wytwarzana będzie energia. Aby do tego doszło, plazma musi zostać podgrzana do stu milionów stopni Celsjusza.

Niektórzy fachowcy twierdzą, że przedsięwzięcie się nie uda, bo technologia produkcji energii w takim reaktorze będzie w pełni opracowana najwcześniej za 30 lat.

Przyznam, że jeszcze parę lat temu również byłem sceptykiem, szczególnie że ITER jest chyba najbardziej skomplikowanym urządzeniem, jakie kiedykolwiek wymyślił człowiek. Sądzę jednak, że w ciągu dziesięciu lat, dzięki udziałowi najlepszych naukowców i nakładom rzędu 10 miliardów euro, musi się udać. Choć oczywiście wiele jest naukowych zagadek.

Jakich?

Nie wiemy na przykład, jak plazma będzie zachowywać się w tak dużej, potrzebnej do działania reaktora, objętości. Na ile stabilny będzie proces zderzania się wchodzących w jej skład jąder i elektronów, w wyniku czego wyzwalana jest energia. Nie jesteśmy pewni zachowania wewnętrznych ścian urządzenia, w którym zostanie umieszczona plazma, choć stykaniu się z nimi ma zapobiegać bardzo silne pole magnetyczne.

Czym reaktor termojądrowy różni się od tradycyjnego, jądrowego?

Przede wszystkich sposobem uzyskiwania energii. W elektrowniach jądrowych powstaje ona w procesie rozszczepienia jądra, nowa technologia natomiast polega na całkowicie odwrotnej reakcji syntezy. Rozszczepienie zachodzi z dużo większą łatwością, dlatego rolą człowieka jest właściwie przeszkadzanie w tym procesie. W przypadku reakcji termojądrowej musimy pomagać, w przeciwnym razie do niej nie dojdzie.

Czy ta technologia będzie bezpieczniejsza niż stosowana obecnie?

Jest absolutnie bezpieczna z powodów, o których mówiłem przed chwilą. Możemy sprawować nad nią całkowitą kontrolę. Poza tym wiąże się z nią produkcja znacznie mniejszej ilości szkodliwych odpadów.

Dlaczego więc ekolodzy protestują i twierdzą, że lepiej byłoby udoskonalać sposoby wykorzystywania energii ze źródeł odnawialnych?

Kiedy słyszę takie twierdzenia, mam wrażenie, że ich autorzy zamiast na lekcje fizyki chodzili na wagary. By elektrownia, produkująca energię o mocy 1 GW, z której mogłyby korzystać dziesiątki tysięcy ludzi, działała przez rok, trzeba spalić biomasę (np. słomę) uzyskaną z 30 tys. kilometrów kwadratowych upraw. W przypadku elektrowni termojądrowej wystarczy 3 tys. metrów sześciennych wody. To tyle, że jej ubytku Bałtyk nawet by nie odczuł. Poza tym ważne, że technologia ta zapobiega emisji do atmosfery dwutlenku węgla, czyli powstawaniu efektu cieplarnianego.

Kiedy energia elektryczna wytworzona pod Marsylią popłynie do Polski?

Prawdopodobnie dopiero za 30 lat. Po takim czasie przewiduje się jej produkowanie do celów przemysłowych. Wtedy na pewno będziemy mieli powód do świętowania. Otrzymamy tanie i bezpieczne źródło energii na setki lat. Reaktor termojądrowy ITER jest chyba najbardziej skomplikowanym urządzeniem, jakie kiedykolwiek wymyślił człowiek DAREK GOLIK

Rozmawiała Izabela Redlińska

Dziesięć lat oligarchii w Rosji

Źródło: Rzeczpospolita
26.05.2006

Najgłośniejszy dziś rosyjski oligarcha, Michaił Chodorkowski, trafił do więzienia. Borys Bieriezowski szukał ratunku w Wielkiej Brytanii, a Władimir Gusiński - w Hiszpanii. Innym powiodło się lepiej: na kremlowskich salonach można spotkać Romana Abramowicza i Władimira Potanina. Ale są już bardziej "petentami" niż "rozgrywającymi"

Wciągu kilku zaledwie lat stosunkowo niewielkiej grupie ludzi startujących praktycznie od zera udało się w Rosji zgromadzić gigantyczne pieniądze i awansować do czołówki najbogatszych w świecie, aby z tych pozycji dyktować państwu swoje warunki. Pytanie, jak to było możliwe, do dziś budzi największe emocje.

Kazus Chodorkowskiego

Ich kariery były do siebie podobne. Większość zaczynała jeszcze w czasach pieriestrojki Gorbaczowa.

Charakterystyczna jest pod tym względem kariera najgłośniejszego rosyjskiego magnata - dziś więźnia Putina - Michaiła Chodorkowskiego. Zaczynał w 1987 r. od stanowiska dyrektora utworzonego przy Komsomole Centrum Naukowo-Technicznej Twórczości Młodzieży. Oficjalnie centrum zajmowało się świadczeniem usług informatycznych dla firm państwowych, a faktycznie - bardzo opłacalnym pod koniec lat 80. handlem komputerami. Chodorkowski opracował też skuteczną metodę skupu dewiz od przedsiębiorstw państwowych, za które płacił po kursie zbliżonym do czarnorynkowego. To z kolei pozwoliło mu na zgromadzenie odpowiednich środków, dzięki którym już w 1988 r. mógł założyć jeden z pierwszych banków komercyjnych - Innowacyjny Bank Postępu Naukowo-Technicznego - i zająć się importem poszukiwanych towarów konsumpcyjnych. W 1990 r. Chodorkowski stał już tak mocno na nogach, że jego bank, przemianowany na Menatep, stać było na wykupienie Centrum.

Po dojściu do władzy Borysa Jelcyna Chodorkowski został wiceministrem paliw i energetyki FR, dzięki czemu zyskał dostęp do wielu poufnych informacji. Zaczął skupywać udziały przedsiębiorstw, także Jukosu - jednej z największych firm naftowych w Rosji. Jego akcje (89 proc.) przejął jako zastaw w 1995 r. i wykupił dwa lata później, płacąc za nie śmieszną kwotę 271 mln dolarów...

Dzieci Komsomołu

Podobnie, z nielicznymi wyjątkami, można byłoby opisać kariery innych rosyjskich magnatów finansowych. Na przykład Romana Abramowicza. Tak jak Chodorkowski zaczynał jeszcze na studiach, gdy założył swoją pierwszą firmę Ujut, produkującą plastikowe zabawki. Potem znalazł się w otoczeniu Borysa Bieriezowskiego - innego legendarnego oligarchy, wspólnie z którym (i z pomocą Kremla) utworzył Syberyjską Kompanię Naftową - w skrócie: Sibnieft. Dodając później do niej udziały w firmach przemysłu aluminiowego.

Nieomal identyczna była kariera Michaiła Fridmana. Również był najpierw komsomolskim działaczem. Biznesem zaczął się zajmować, dopiero pod koniec lat 80., tworząc kolejne firmy, by wreszcie - pod koniec 1990 r. - powołać do życia komercyjny Alfa-Bank, który stał się podstawą finansowej potęgi całej grupy Alfa. W 1997 r. stać go już było na kupienie (przez podstawioną spółkę) 50 proc. akcji Tiumeńskiej Kompanii Naftowej. Zapłacił za nie 810 mln dolarów.

Z Komsomołu wywodzi się także Władimir Potanin - szef holdingu Interros i współwłaściciel największych na świecie zakładów Norilsk Nickel. Zaczynał w 1991 r. od założenia firmy Interros, specjalizującej się w handlu zagranicznym. Najważniejsza jednak okazała się dla niego kariera bankiera. W latach 1992 - 1993 Potanin był prezesem Banku Komercyjnego Międzynarodowa Kompania Finansowa (MFK), a rok później także prezydentem utworzonego do spółki z przyjacielem - Michaiłem Prochorowem - Oneksimbanku. Dzięki dobrym kontaktom szefa z Kremlem firma szybko awansowała do grona pięciu największych banków rosyjskich. To z kolei ułatwiało przejęcie na własność dużych zakładów - takich jak Norilsk Nickel i kompania naftowa Sidanko.

We wszystkich tych historiach mechanizm był właściwie ten sam: najpierw handel surowcami i paliwami, manipulacje kredytami i obligacjami rządowymi, a wszystko pod ochroną panującego, który rozdziela łaski.

Lata szalone

System oligarchiczny narodził się wtedy, gdy władza państwowa była najsłabsza, w budżecie na wszystko brakowało pieniędzy, a jednocześnie w kraju pojawili się już przedsiębiorcy dysponujący dostatecznymi środkami. - To był jedyny sposób - przekonywali zwolennicy prywatyzacji - na zbudowanie kapitalizmu w kraju bez kapitału i kapitalistów. A kiedy już się pojawili, mogli stawiać warunki.

Przełomowy okazał się rok 1996. To właśnie wtedy grupa najbogatszych i najpotężniejszych ludzi Rosji spotkała się z Borysem Jelcynem, aby dobić targu: dadzą pieniądze na kampanię prezydencką pod warunkiem, że będą mieli wpływ na najważniejsze decyzje polityczne i gospodarcze w państwie. Jelcyn szykujący się na drugą kadencję z notowaniami w granicach 2 proc. nie miał wyboru i musiał przystać.

Jeszcze wcześniej, w marcu 1995 r., Władimir Potanin przedstawił na posiedzeniu rządu wspólny projekt konsorcjum siedmiu banków, które zgodziły się kredytować państwo pod zastaw pakietów akcji prywatyzowanych przedsiębiorstw. Teoretycznie wszystko miało odbywać się na zasadzie konkursu, w rzeczywistości decydowało miejsce w hierarchii osób najbliższych Kremlowi. Gwarantem porozumienia został... Potanin, jako pierwszy wicepremier, odpowiedzialny za politykę gospodarczą i finansową Rosji...

To wtedy rozpoczęły się najbardziej szalone lata rosyjskiej transformacji. Pod młotek, podczas często ustawionych przetargów, szły najsmakowitsze kąski. Kupowano wszystko, jak leci, bez żadnej koncepcji, byle więcej. W rezultacie - stwierdza raport Ośrodka Studiów Wschodnich z 2002 r. - powstawały olbrzymie konglomeraty, składające się z przypadkowo i chaotycznie gromadzonych fabryk, przedsiębiorstw różnych branż, banków itd., nabywanych nieomal za bezcen, a i tak najczęściej na kredyt.

Krach pogodził wszystkich

Cały ten system załamał się wraz z przekazaniem władzy przez schorowanego Jelcyna Władimirowi Putinowi. Jednak pierwszy potężny cios zadał mu krach finansowy w sierpniu 1998 r. Jego skutkiem było bankructwo części banków komercyjnych. Padł m.in. Inkombank Władimira Winogradowa - jeden z największych rosyjskich banków komercyjnych, a także Menatep Chodorkowskiego. Ten niespecjalnie się tym jednak przejął. Wszyscy wielcy klienci banku zdążyli przenieść swoje rachunki m.in. do powiązanego z nim banku w Petersburgu, a problem mniejszych rozwiązał "przypadek": ciężarówka, którą przewożono dokumentację bankową, wpadła do rzeki i cały ładunek zatonął.

W sumie rosyjscy oligarchowie przetrwali kryzys znacznie lepiej aniżeli większość przeciętnych przedsiębiorców. Dla niektórych była to wręcz idealna okazja, aby uwolnić się od sporej części zobowiązań.

Magnaci wyklęci

Dojście do władzy Putina oznaczało jedno: zmieniły się relacje między kapitałem a władzą. - Kreml, który nie czuł się związany z wielkim prywatnym biznesem - stwierdzał raport OSW - zdołał przejąć inicjatywę.

Oceny te, formułowane w roku 2002, dziś wymagałyby już korekty. Według oceny Banku Światowego 23 największych oligarchów i grup biznesowych Rosji kontroluje około 30 proc. sprzedaży rosyjskiego przemysłu i 17 proc. aktywów bankowych. Ich sytuacja jest już jednak inna.

Obejmując władzę na Kremlu, Putin ogłosił nową formułę - "równego oddalenia oligarchów od władzy". Zasada ta, twierdzi Aleksiej Muchin z moskiewskiego Centrum Informacji Politycznej - została zinterpretowana jako anulowanie wcześniejszych układów między różnymi grupami interesów i sprowokowała serię nowych wojen o podział własności.

Być może dlatego wielki biznes i pokornie położył uszy po sobie, kiedy Putin - już na początku swojej pierwszej kadencji - demonstracyjnie rozprawiał się z holdingiem medialnym Media-Most Władimira Gusińskiego (zmuszając go po aresztowaniu do emigracji), a niedługo potem podobnie postąpił z Borysem Bieriezowskim.

Prawdziwym ciosem dla "wielkiego biznesu" stała się jednak rozprawa z imperium Chodorkowskiego. Nieśmiałe protesty w jego obronie ze strony Związku Przedsiębiorców i Przemysłowców nie na wiele się zdały i najbogatszy spośród rosyjskich magnatów finansowych trafił na wiele lat do więzienia. Co przy tym istotne, jeśli w przypadku Gusińskiego i Bieriezowskiego na upartego można było wszystko tłumaczyć konfliktem politycznym, to z Chodorkowskim było już inaczej. Chodziło nie tyle o politykę (o to, że finansował opozycyjne wobec Kremla ugrupowania), lecz o wrogie przejęcie Jukosu, na którego olbrzymie złoża naftowe miały apetyt nowe klany z bezpośredniego otoczenia Putina.

Tendencje te - twierdzą moskiewscy komentatorzy - mogą się nasilać w miarę zbliżania się nowej kampanii prezydenckiej w roku 2008. Rywalizujące między sobą "putinowskie" grupy, które spóźniły się na jelcynowską prywatyzację i z których każda myśli o uzyskaniu jak najlepszej pozycji startowej przy nowej władzy - rywalizują teraz ze sobą o zgromadzenie maksymalnych zasobów materialnych, aby zapewnić sobie zwycięstwo i dominującą pozycję wobec konkurentów.

Jak uratować skórę

To zupełnie nowa sytuacja i każdy z wielkich magnatów szuka własnego rozwiązania. Michaił Fridman na przykład sprzedał koncernowi British Petroleum za około 7 mld dolarów część udziałów w Tiumeńskiej Kompanii Naftowej, licząc, że obecność zachodniego inwestora uchroni go przed ryzykiem politycznym. I dobrze zrobił, bo już rok później postawiono mu zarzuty - podobne do tych ze sprawy Chodorkowskiego - o machinacje podatkowe.

Również Abramowicz zaczął stopniowo wyprzedawać swoje aktywa, w tym akcje Sibnieftu, które kupił Gazprom, płacąc za nie około 13 mld dolarów. Gotów byłby w ogóle zlikwidować biznes i żyć jak rentier, zajmując się jedynie swoim ukochanym klubem Chelsea, na który wydaje wielokrotnie więcej, niż wynoszą roczne budżety wielu rosyjskich regionów. Jednak władza, z której ochrony na razie korzysta i z którą pozostaje w bliskich kontaktach - na to się nie zgodziła. Wielu innych - pod przymusem lub z ostrożności - najzwyczajniej wyjechało z Rosji. Ścigany rosyjskimi listami gończymi Władimir Gusiński - pierwszy, którego Putin zmusił do emigracji - kursuje między Hiszpanią a Izraelem. Podobnie jest z Borysem Bieriezowskim. Znalazł schronienie w Wielkiej Brytanii, ale po świecie musi podróżować pod zmienionym nazwiskiem. Ostatnio zatrzymano go w Brazylii, w której występował, jako Płaton Jelenin. Poszedł w ślady Abramowicza i podobno kupił udziały brazylijskiego klubu piłkarskiego Corintians...

Inni wybrali Izrael. Tu na przykład znalazł schronienie partner Chodorkowskiego w interesach - Leonid Niewzlin, formalnie oskarżany w Rosji o pranie pieniędzy, a także o podwójne zabójstwo oraz usiłowanie dokonania ośmiu innych.

Po krachu finansowym w 1998 r. największym marzeniem rosyjskich oligarchów była stabilizacja i wypracowanie przejrzystych reguł gry. Po cichu nawet liczono na Putina. Te nadzieje szybko się jednak rozwiały. Przestrzeń, w której działa wielki biznes, pozostała strefą podwyższonego ryzyka. W układzie władza - biznes dziś, odwrotnie niż za czasów Jelcyna, dominuje ta pierwsza.

Co więcej, narodził się nowy system kapitalizmu państwowego, w którym rządząca elita i biurokracja mają coraz większe apetyty i ambicje bezpośredniego włączenia się do gry o podział rynku i własności.

SŁAWOMIR POPOWSKI

15 maja 2006

Kompleks imperium - pytania o rosję

Źródło: Rzeczpospolita
15.05.2006

Z Richardem Pipesem, historykiem, byłym doradcą prezydenta Reagana, rozmawia Dariusz Rosiak

Prezydent Putin z hiszpańską królową Zofią
i księżniczką Letizią. Madryt, luty 2006 r.
(c) REUTERS/ALBERTO MARTIN/POOL

Rz: Czy umieszczenie siedziby Muzeum Katyńskiego naprzeciwko ambasady Rosji to dobry pomysł?

Richard Pipes: Jeśli rzeczywiście ktoś wpadł na taki koncept, to jest to niemądra prowokacja. Choćby z tego powodu, że obecny rząd Federacji Rosyjskiej nie jest odpowiedzialny za zbrodnię katyńską.

Jednak wielu Polaków jest oburzonych tym, że Rosja nie chce uznać tych morderstw za ludobójstwo i ciągle unika otwartego wzięcia na siebie odpowiedzialności. Muzeum naprzeciwko ambasady przypominałoby władzom o tych niewygodnych faktach.

Władze rosyjskie mają na sumieniu wiele grzechów, za które nie chcą wziąć odpowiedzialności, ale to nie jest dobry sposób skłonienia ich do zmiany zdania. Rosjan należy krytykować, gdy na to zasługują, a nie bezmyślnie prowokować.

Polska jest średniej wielkości krajem, na który nikt nie zwróci uwagi, jeśli będziemy cisi i pokorni. Może zdecydowane, jednoznaczne stawianie naszych interesów jest dobrą polityką wobec Moskwy?

Aby prowadzić skuteczną politykę wobec Rosji, trzeba przede wszystkim zrozumieć psychikę jej narodu. Dzisiejsi Rosjanie są zagubieni, rzeczywistość ich przygniata, nie wiedzą, jak się odnieść do wielu aspektów życia u siebie i za granicą. Amerykanów można krytykować, ile kto chce, bo są pewni siebie i nie zwracają na to uwagi. Tymczasem Rosjanie są przeczuleni na swoim punkcie, boją się krytyk, bo są siebie niepewni. Mają ogromny kompleks: żyją w przekonaniu, że Bóg dał im prawo do posiadania imperium. Chcą być partnerami dla Chin, Unii Europejskiej, Stanów Zjednoczonych, ale nie Polski. Poza tym Rosjanie uważają Polaków za naród niewdzięczny. Oni rozumują tak: najpierw ich wyzwoliliśmy spod faszyzmu, potem pozwoliliśmy im wyzwolić się spod komunizmu. A co oni robią w zamian? Przyłączają się do NATO, stają się sojusznikami Niemiec. Oczywiście przy okazji zapominają, że w 1939 napadli na Polskę wspólnie z Niemcami, a potem przez 50 lat nie pozwalali jej stać się krajem wolnym. Wolą wypominać Polakom rzekomą zdradę słowiańszczyzny - bo przecież jesteście katolikami, traktować was jak przyczółek zachodniego imperializmu. Niedawno oglądałem statystyki - trzy czwarte Rosjan uważa Zachód za wroga. Polska jest dla nich dzisiaj przybudówką Zachodu.

No dobrze, ale co ma z tego dla nas wynikać?

Ja nie usprawiedliwiam zachowania Rosji, ale próbuję je zrozumieć i radzę politykom, by również się o to starali. Takie kraje jak Polska nie powinny być uległe wobec Moskwy, ale nie powinny też poddawać się emocjom i chęci "szczypania słonia" za wszelką cenę. A takie wystąpienia, jak na przykład porównanie przez ministra obrony budowy gazociągu północnego do paktu Ribbentrop-Mołotow, tylko pogłębiają frustrację Rosjan. Radosław Sikorski jest moim przyjacielem, nie popieram budowy tego gazociągu, ale ta analogia jest niedorzeczna. Pakt Ribbentrop-Mołotow prowadził w prostej linii do wybuchu II wojny światowej. Co niby ma mówić dzisiejszym Rosjanom i Niemcom to historyczne nawiązanie?

Jak w takim razie powinna zareagować Polska na budowę gazociągu północnego? Może dobrym wyjściem byłoby włączenie się do tego przedsięwzięcia, co - jak sugerowali "Rzeczpospolitej" ludzie z otoczenia premiera - jest przez rząd rozważane?

Rozumiem i popieram polski sprzeciw wobec budowy tego gazociągu. To jest wynik rosyjsko-niemieckiej umowy, której celem jest ominięcie Polski i stworzenie dla Rosji możliwości szantażu energetycznego. Wasz protest jest absolutnie uprawniony. Nie jestem zaangażowany w negocjacje, więc trudno mi radzić, w jaki sposób Polska może wybrnąć z tej sytuacji, ale wiem jedno: prowokowanie Rosji nie ma sensu, o wiele bardziej rozsądne wydaje mi się wpływanie na rozwój wypadków od wewnątrz. Jeśli możecie zapobiec tej budowie, to zapobiegnijcie, jeśli nie - to się do niej włączcie.

W swoich książkach od wielu lat głosi pan tezę, że Rosja to kraj, którego współczesny ustrój jest zdeterminowany historią, a bolszewizm wynikał z systemu społecznego, który istniał jeszcze za czasów caratu. Ciągle pan uważa, że Rosja po prostu nie nadaje się do demokracji?

Przed czterema miesiącami opublikowałem książkę "Russian Conservatism and Its Critics" (Rosyjski konserwatyzm i jego krytycy), w której stawiam tezę, że Rosja to kraj tradycyjnie autokratyczny. Pamiętajmy, że dla Rosjan podstawowym problemem jest poczucie osobistego bezpieczeństwa. Według badań statystycznych 85 proc. Rosjan przedkłada "poriadok" nad "swobodu". Oczywiście w różnych krajach demokratycznych ludzie mają różny stosunek do "porządku" - inaczej traktują go Francuzi czy Polacy, inaczej Brytyjczycy, jednak generalnie Europejczycy i Amerykanie cenią zarówno "poriadok", jak i wolność. To współistnienie prawa i wolności jest jednym z najważniejszych założeń demokracji. Tymczasem według Rosjan demokracja to anarchia i bezprawie.

Pisał pan o tym szczególnie w odniesieniu do czasów prezydenta Jelcyna, kiedy okazało się, że demokratyczny eksperyment w Rosji się nie powiódł. Ale dlaczego zakłada pan, że błąd leży w naturze i historii Rosjan? Może nie natura winna, tylko ci, którzy nie zdołali skutecznie i z poszanowaniem prawa przeprowadzić reformy?

Kiedy upadł komunizm, wierzyłem, że Rosjanie przyjmą reguły demokracji. I przyjęli - na krótko. Niech pan spojrzy na rosyjską opinię publiczną. W tym kraju jest stale obecna grupa około 10 proc. społeczeństwa, którą można nazwać zwolennikami demokracji. Reszta albo jest otwarcie wroga wobec wolności politycznej i obywatelskiej (około 2/3 społeczeństwa), albo jej nie zależy (25 - 30 proc. Rosjan). W Rosji nie ma społeczeństwa obywatelskiego i nikt nie oczekuje jego powstania. Jak to wyjaśnić? Zacznijmy od tego, że Rosjanie nie ufają sobie nawzajem, wierzą najbliższej rodzinie i najbliższym przyjaciołom. Cała reszta to wrogowie. Z wyjątkiem władcy, oczywiście - władcy też wierzą. A przecież bez wzajemnego zaufania nie ma społeczeństwa obywatelskiego. Wie pan, gdyby jutro w Waszyngtonie nastąpiło trzęsienie ziemi i cały nasz rząd by zniknął, Amerykanie natychmiast zaczęliby się organizować w grupy pomocy, jakieś stowarzyszenia sąsiedzkie itd. W Rosji zapanowałby chaos i całkowite bezprawie.

Pan uważa, że Rosjanie to naród, który został "zaprogramowany" do wchodzenia w konflikty między sobą, ale nigdy z władcą czy rządem.

Rosjanie nie mają poczucia wspólnoty obywatelskiej, a władzę uznają za coś, co ma ich chronić przed wrogiem zewnętrznym i przed nimi samymi. To również tłumaczy popularność Władimira Putina. Putin wprowadził w Rosji element stabilizacji, a poza tym daje Rosjanom poczucie, że za granicą się z nimi liczą. Oczywiście obecna siła Rosji jest w ogromnej mierze fikcyjna, ale jeśli Putin drwi sobie z Ameryki, tak jak w ostatnim orędziu do narodu, to się Rosjanom podoba.

Czy Rosjanom nie przeszkadza, że gnębi organizacje pozarządowe, przejmuje kontrolę nad mediami, prowadzi wyniszczającą wojnę w Czeczenii?

Im się to podoba. Gdy Putin mówi, że organizacje pozarządowe zagrażają Rosji, to się z nim zgadzają. Gdy mówi, że rząd powinien bardziej ingerować w gospodarkę - też się zgadzają. Rosjanie nie mieliby nic przeciwko kompletnej nacjonalizacji wydobycia ropy i gazu.

Rosja jest ogromnym krajem z ogromnymi oczekiwaniami, ale jej faktyczna rola w świecie maleje. Czy Rosjanie tego nie widzą?

Rosja ma gaz i ropę, i to są obecnie jej główne narzędzia uprawiania polityki. Moskwa traktuje surowce naturalne jako metodę utrzymywania i rozszerzania zakresu władzy. I ma teraz wspaniałą koniunkturę: ceny surowców są wysokie i najprawdopodobniej będą rosły, bo zwiększa się popyt. Na szczęście Ameryka nie jest zależna od Rosji, ale Europa - tak. To zresztą jest dla Amerykanów bardzo niepokojące; już prezydent Reagan przestrzegał Europejczyków przed zbytnim uzależnieniem energetycznym od Rosji. Bezskutecznie.

Czy siła militarna Rosji odgrywa w dalszym ciągu dużą rolę w kształtowaniu jej polityki?

Putin lubi się chwalić, jacy jego naukowcy są mądrzy i jak skutecznie potrafią zneutralizować siłę Ameryki, ale prawda jest prosta. Stany Zjednoczone mają dziś tak ogromną przewagę, zwłaszcza w dziedzinie broni jądrowej, że mowa o jakiejkolwiek przeciwwadze jest nieporozumieniem. Rosyjskie przechwałki o sile militarnej to bajki.

Rosjanie próbują również wywierać naciski czysto polityczne dla zaakcentowania swojej roli w świecie. Przykładem niech będzie sposób, w jaki rozegrali zwycięstwo Hamasu w Autonomii Palestyńskiej, czy sprzeciw wobec amerykańskich prób powstrzymania produkcji broni jądrowej przez Iran, lub choćby zeszłoroczne wspólne manewry z Chinami u wybrzeży Tajwanu. Nie są specjalnie skuteczni, ale próbują.

Ich działania nie przynoszą może bezpośrednich efektów politycznych, ale jednak ograniczają wybory Ameryki i Europy. Weźmy sprawę Iranu: przy sprzeciwie Rosji i Chin nie da się powstrzymać Teheranu przy pomocy ONZ.

Nie musimy działać przez ONZ. Jeśli uznamy, że Ameryka jest zagrożona, możemy zbombardować Iran.

To właśnie nazywam ograniczeniem wyborów politycznych. Jaka, pańskim zdaniem, powinna być polityka USA wobec Moskwy?

Przede wszystkim uważam, że nie jest właściwe, by Amerykanie, szczególnie wysocy rangą przedstawiciele administracji, mówili Rosjanom, jaki powinni mieć rząd. Odnoszę się tu oczywiście do wypowiedzi wiceprezydenta Cheneya w Wilnie, w czasie której ganił Rosję za brak demokracji. Biały Dom ma ostatnio obsesję na punkcie szerzenia demokracji i udzieliło się to chyba - całkiem niepotrzebnie - wiceprezydentowi.

Pozwolę sobie zauważyć, że doradzał pan prezydentowi Reaganowi, który - za co wielu Polaków jest mu wdzięcznych - też miał obsesję szerzenia demokracji, wówczas w Europie Wschodniej.

Komuniści stanowili bezpośrednie zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych, wypowiedzieli nam wojnę, zimną wojnę, a od zmiany reżimu w Moskwie zależało bezpieczeństwo USA i innych narodów. Dziś Rosja nie jest wrogiem Stanów Zjednoczonych. Owszem, mamy z nią problemy, ale Ameryka ma problemy z wieloma krajami. Nie zgadzamy się z Europą w wielu sprawach, nie zgadzamy się z Chinami. Ale nikt w Waszyngtonie nie mówi Chinom, że mają porzucić komunizm. Nie wiem, po co Biały Dom miałby się w to wtrącać.

Jak pan ocenia politykę Europy Zachodniej wobec Rosji?

Od lat kraje zachodnioeuropejskie stosują wobec Rosji politykę appeasementu. W 1981 roku Niemcy mówili, że stan wojenny jest wewnętrzną sprawą Polski, podobnie Francuzi. Te państwa sabotowały amerykańskie naciski na Polskę i Rosję. Taki dobrotliwy stosunek do Rosji pozostał. Niemcy, Francuzi, Brytyjczycy ciągle uważają, że Rosja jest takim samym krajem jak każdy inny. Ale to nieprawda. To państwo nie porzuciło ambicji imperialnych - chce być mocarstwem nie tym sensie, w jakim Ameryka jest wielkim mocarstwem: potęgą ekonomiczną, kulturalną czy militarną. Rosja chce wywierać bezpośredni wpływ na życie ludzi w konkretnych krajach.

W jakich?

Przede wszystkim Moskwa chce odzyskać wpływy w krajach dawnego Związku Radzieckiego. Będzie robić wszystko, co w jej mocy, by nie stracić Ukrainy, Gruzji i utrzymać kontrolę w Azji Środkowej. Zresztą w Azji Środkowej to jej się udaje.

Ale Rosja już straciła Ukrainę, prawda?

Z pewnością nie pogodziła się z tym. Ukraina to kolebka państwa rosyjskiego i Rosja będzie starała się ją odzyskać, m.in. przez "szantaż gazowy" oraz wspieranie prorosyjskiej ludności na wschodzie itd.

Ale przecież w obecnych warunkach odbudowanie imperium rosyjskiego jest mrzonką. Dlaczego Rosjanie tego nie akceptują?

Nie wiem. Często rozmawiam z Rosjanami, daję wykłady, mówię: "Jeśli chcecie naprawdę zbudować z Rosji potęgę, zostawcie w spokoju zagranicę. Budujcie potęgę od środka: stwórzcie sprawną gospodarkę - nie możecie opierać się wyłącznie na eksporcie surowców, bo gdy ceny spadną, przeżyjecie szok. Stwórzcie państwo prawa, pozwólcie zwykłym obywatelom uczestniczyć w polityce. Nie zrobicie tego w ciągu roku czy dwóch lat, ale dajcie sobie pół wieku, a powstanie sprawne, nowoczesne państwo i społeczeństwo obywatelskie". Nie lubią mnie, gdy im to mówię, nazywają rusofobem. Ja nie jestem żadnym rusofobem... Po prostu wierzę, że państwa mogą się zmienić. Wystarczy popatrzeć na Japonię. To również kraj z tradycją autokratyczną, a dziś ma społeczeństwo obywatelskie i demokrację. Tylko że trzeba chcieć, a Rosja nie chce...

Dariusz Rosiak

Richard Pipes
Historyk, znawca Rosji, przez 40 lat wykładał na Uniwersytecie Harvarda, był doradcą prezydenta Ronalda Reagana. Urodzony w Cieszynie, młodość spędził w Warszawie. Po upadku stolicy w 1939 roku przedostał się na Zachód, od 1940 r. przebywał w USA. Autor ponad 20 książek, m.in. "Rosja bolszewików", "Żyłem. Wspomnienia niezależnego" i "Rosja carów", która właśnie ukazała się w wydawnictwie Magnum