21 września 2006

Ucieczka od wojny

Źródło: Rzeczpospolita Ucieczka od wojny
16.09.2006

USA są nieporównanie potężniejsze niż al-Kaida, ale wobec ataków w stylu dżiu-dżitsu ta potęga zaczyna działać na ich własną niekorzyść. Jak mogą wyrwać się z tej pułapki? Powinny ogłosić, że "światowa wojna z terroryzmem" dobiegła końca i że Ameryka odniosła w niej zwycięstwo

Dotkliwym problemem al Kaidy jest wyraźnie słabnące wsparcie tych, z których strony byłoby ono najbardziej potrzebne i prawdopodobne, to jest świata arabskiego i muzułmańskiego. Problem polega zarówno na tym, co zrobili, jak i na tym, czego zrobić nie są w stanie.

Konsekwentna eskalacja przemocy i zbrodni, zgodna z logiką terrorystyczną, oznaczała porzucenie logiki partyzanckiej, która każe zjednywać sobie ludność cywilną. Amerykanom ten dokonany przez terrorystów wybór nie rzucił się w oczy, ponieważ do większości krwawych jatek dochodzi w Iraku. Bojownicy mordują tam ludność cywilną każdego dnia. Robili to, zanim jeszcze na wiosnę 2006 roku zginął iracki przywódca al Kaidy Abu Musab al Zarkawi, i robią nadal. Ponieważ jednak uważa się, że Amerykanie też zabijają cywilów, rosnąca niechęć do bojowników nie jest całkiem jednoznaczna.

W pozostałych regionach sytuacja wygląda inaczej. "To coś jak syndrom Tourette'a: oni wciąż zabijają muzułmańskich cywilów" - powiada Peter Bergen, autor książki "The Osama bin Laden I Know" (Osama bin Laden, jakiego znam). - Uzależnienie od Internetu świadczy o ich słabości. (...) To ich pięta achillesowa. Każdy wybuch, w którym giną cywile, działa na naszą korzyść, a kiedy ofiarami są muzułmanie, efekt jest podwójny".

W listopadzie zeszłego roku ugrupowania kierowane przez al Zarkawiego odpaliły bomby w trzech hotelach w Ammanie, zabijając około sześćdziesięciu cywilów, w tym trzydzieścioro ośmioro weselników. W rezultacie jordańska opinia publiczna zwróciła się przeciw al Kaidzie i al Zarkawiemu, a władze Jordanii przystąpiły do bardziej otwartej współpracy z USA. W październiku 2002 roku zamachowiec-samobójca z organizacji Dżemaa Islamija (indonezyjski odpowiednik al Kaidy) wysadził w powietrze klub nocny na Bali, zabijając ponad dwieście osób. Większość z nich stanowili obcokrajowcy i zamach nie wzbudził szczególnego wzburzenia wśród muzułmanów. Rok temu kolejna fala zamachów samobójczych na Bali spowodowała śmierć dwudziestu osób, w tym piętnastu Indonezyjczyków. "Reakcja w Indonezji była skrajnie nieprzyjazna"- mówi Bergen. Inni opisywali podobne reakcje na zamachy w Egipcie, Pakistanie, a nawet Arabii Saudyjskiej.

Kolejny aspekt walki ideowej to umiejętność przedstawienia jej spójnej pozytywnej wizji, a w tej dziedzinie ruch bin Ladena poniósł całkowitą klęskę.

Shibley Telhami z Uniwersytetu Maryland, który po 11 września prowadził sondaże w sześciu krajach muzułmańskich, badając społeczne nastawienie do USA i do al Kaidy, mówi o jej członkach: - Jeżeli zamierzali stać się źródłem inspiracji dla świata islamu, to im się udało. Badania Telhamiego, podobnie jak sondaże Pew Global Attitudes Survey, wykazują trwały wzrost niechęci wobec USA, jednak nie towarzyszy temu bynajmniej fala entuzjazmu dla fundamentalistycznej wizji życia. - Te sondaże - powiedział mi Telhami krótko przed śmiercią al Zarkawiego - pokazują nam, iż wielu ludzi chciałoby, żeby bin Laden wyrządził krzywdę Ameryce. Ale nie chcą, żeby miał władzę nad ich dziećmi. Respondentów pytano, który element jego działalności najbardziej przypada im do gustu, i zaledwie 6 procent wskazało walkę o czysto islamskie państwo.

- To, co wykonaliśmy jak należy, rzeczywiście zabolało al Kaidę - mówi Caleb Carr, profesor historii z Bard College i autor książki "The Lessons of Terror" (Lekcje terroryzmu), który swego czasu mocno popierał wojnę w Iraku. Chodzi mu o klęskę zadaną talibom i stałą obserwację Pakistanu. - Ale o wiele mocniej - dodaje - zabolało ich to, co sami spaprali. Ma na myśli zamachy w meczetach i na bazarach. - Teraz przy życiu trzyma ich już tylko jedno: nasze koszmarne pomyłki - twierdzi profesor Carr. Zdaniem wszystkich ekspertów największym pasmem pomyłek był Irak.

Wciągu ostatnich pięciu lat Amerykanie słyszeli nieustannie o "wojnie asymetrycznej", o "długiej wojnie" i "wojnie czwartego pokolenia". Między tymi wszystkimi wojnami a "zwykłą wojną" istnieje pewna istotna, choć niedoceniana różnica.

W dawnych konfliktach zbrojnych Amerykanie skupiali się głównie na tym, jakie bezpośrednie szkody może wyrządzić im przeciwnik - na przykład ZSRR pociskami jądrowymi albo nazistowskie Niemcy czy Japonia z pomocą oddziałów szturmowych. We współczesnej walce z terrorystami przeciwnik ma ograniczone możliwości bezpośredniego działania. Najgorsze jest to, że może nas sprowokować, byśmy sami sobie zadali cios.

To właśnie miał na myśli David Kilcullen (ekspert w dziedzinie antyterroryzmu w Departamencie Stanu i zwolennik przyjęcia nowej strategii wobec muzułmańskich bojowników), mówiąc, że reakcja na terror może się okazać znacznie bardziej niszczycielska niż działania terrorystów. Dlatego wszyscy moi rozmówcy twierdzili, że siła, jaką udało się zachować al Kaidzie, wynika z trzech czynników związanych z reakcjami USA. Pierwszy z nich to wojna w Iraku, drugi - gospodarcze skutki nieprzemyślanych wydatków zbrojeniowych, trzecim zaś jest erozja autorytetu moralnego Ameryki.

- Dość zwrócić uwagę na wojnę iracką, by zrozumieć, jak bardzo można sobie zaszkodzić nieodpowiednią reakcją - mówi Kilcullen. On również był zwolennikiem wojny irackiej, a dziś uważa, że trzeba ją doprowadzić do jakiegoś zwycięstwa, ale też zdaje sobie sprawę, że to konflikt, który na różne sposoby pomógł al Kaidzie. Dotąd wojna ta wspomaga ideę dżihadu, stanowi bowiem stałe źródło islamskich męczenników. Wydaje się potwierdzać słowa bin Ladena, że Ameryka pragnie okupować święte miejsca islamu, upokarzać muzułmanów i rabować ich bogactwa. Rozbudza także ekscytującą myśl, że oto skromni partyzanci islamscy ze swoim prymitywnym uzbrojeniem być może raz jeszcze zdołają zranić i ostatecznie zniszczyć supermocarstwo, tak jak we własnym mniemaniu pokonali i zniszczyli Związek Radziecki w Afganistanie przed dwudziestu laty. Oczywiście, USA też przyczyniły się mocno do klęski Sowietów, ale to nieistotne. Z mitycznego punktu widzenia wygląda to tak, że mudżahedini pokonali już jedną antyislamską armię i mogą pokonać jeszcze jedną.

Jeżeli Amerykanie zostaną w Iraku, przysporzą sobie wrogów. Jeżeli się wycofają - to z podwiniętym ogonem. Pół roku po inwazji bin Laden ostro napiętnował amerykańską administrację ("Bush i jego banda, uzbrojeni w ciężkie pałki i pozbawieni serca, są nieszczęściem dla całej ludzkości"). Po reelekcji Busha wspólnie z al Zawahirim ogłosił, że święta wojna przeciwko wszystkim Amerykanom będzie trwała, dopóki USA nie zmienią polityki wobec krajów muzułmańskich. "Wielu uważa, że Amerykanie, wykrwawieni i zmęczeni walką z rebeliantami, stracą wszystkich sojuszników i w końcu się wycofają" - pisze o dżihadystach wybitny znawca terroryzmu Brian Jenkins. Z ich punktu widzenia "już ta porażka może spowodować rozpad USA, tak samo jak po klęsce w Afganistanie nastąpił rozpad Związku Radzieckiego".

Fikcyjny strateg al Kaidy z książki Briana Jenkinsa mówi Osamie bin Ladenowi, że obecność amerykańskich żołnierzy w Iraku "jest niewątpliwym darem Boga", ponieważ znaleźli się oni w potrzasku, "bezradni wobec dżihadystów, którzy prowadzą taką wojnę, w jakiej są najlepsi: atakują znienacka, dokonują zabójstw, porwań, napadów i zamachów samobójczych, niszczą gospodarkę i skutecznie uprzykrzają życie swoim wrogom". Bojownicy egipscy z książki "Journey of the Jihadists" (Droga dżihadystów) Fawaza Gergesa przyznają, że zamach z 11 września głęboko ich oburzył i długo pozostawali głusi na wezwania al Kaidy nawołujące do świętej wojny przeciw USA. Wszystko się jednak zmieniło - dodają - gdy Amerykanie wkroczyli do Iraku.

Ponieważ zasadnicza myśl jest dobrze znana, pozwolę sobie przytoczyć jeszcze jedną zasłyszaną opinię o konsekwencjach ataku na Irak. Kiedy Amerykanie myślą o obserwacji satelitarnej i Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, zapewne wyobrażają sobie coś w stylu serialu telewizyjnego "24 godziny": mnóstwo oczu na niebie zdolnych obserwować wszystko przez cały czas. W rzeczywistości nawet finansowana szczodrze Agencja jest w stanie śledzić jedynie ograniczoną liczbę miejsc. - Nasza aparatura satelitarna - wyjaśnił mi jeden z byłych oficerów wywiadu, który wolał nie ujawniać nazwiska - skupia się na ochronie wojsk w Iraku i Afganistanie. Innymi słowy, satelity są zajęte śledzeniem amerykańskich oddziałów podczas patroli i starć, aby móc ich ostrzec przed ewentualną zasadzką. - Nawet w Iraku wciąż istnieją arsenały, do których rebelianci mają swobodny dostęp, a my mamy za mało aparatury, by móc je obserwować - dodał mój rozmówca. Ponieważ tak wiele satelitów szpiegowskich nastawionych jest na kraje, do których wkroczyły nasze wojska, o pozostałych częściach świata otrzymujemy mniej danych niż kiedyś.

Dokumenty przechwycone po 11 września wykazały, że bin Laden miał nadzieję sprowokować Amerykanów do inwazji i okupacji, a tym samym wplątać ich w te problemy, jakie spadły na nich w Iraku. Pomylił się tylko, sądząc, że miejscem, w którym to nastąpi, będzie Afganistan.

Bin Laden miał również nadzieję, że wpadłszy w taką pułapkę, USA zaczną podupadać finansowo. Wiele dokumentów al Kaidy podkreśla, że aby osłabić zdolność Ameryki do wywierania nacisku na Bliski Wschód, trzeba nadwerężyć jej potęgę gospodarczą. Bin Laden sądził, że nastąpi to głównie dzięki atakom na amerykańskie źródła ropy naftowej. Ten cel wciąż nie został osiągnięty. Przebywający w więzieniu przywódca al Kaidy w Arabii Saudyjskiej wydał w 2004 roku fatwę, w której ogłosił, że atakowanie rurociągów i rafinerii naftowych to uprawniona forma dżihadu ekonomicznego, a "to dla nas w obecnej fazie jedno z najpotężniejszych narzędzi zemsty na niewiernych". Fatwa zawierała analizę, jakiej nie powstydziłby się niejeden ekonomista, w której autor tłumaczył, w jaki sposób brak bezpiecznych źródeł ropy osłabi wydajność amerykańskiej gospodarki, a ostatecznie spowoduje spadek wartości dolara. (Podkreślał też, że szyby naftowe należy atakować jedynie w ostateczności, widok pożarów i kłębów dymu w serwisach informacyjnych zaszkodziłby bowiem wizerunkowi al Kaidy.)

Co mają zrobić Amerykanie, by przestać żyć w permanentnym skurczu i odzyskać inicjatywę w wojnie z terrorem? Muszą zdać sobie sprawę z tej jednej rzeczy, o której mówiło mi wielu specjalistów od strategii wojskowej: działania terrorystów mogą nas nadwerężyć, ale nie zniszczyć. Ich prawdziwie niszczycielska siła zależy od tego, do czego zdołają nas sprowokować. Waszyngton nigdy nie zapanuje w pełni nad tym, co planują i realizują różne agresywne grupy, może natomiast opanować własne reakcje. Mamy tę możliwość, i to powinno być dla nas dobrą i ważną wiadomością, ponieważ oznacza, że przewaga strategiczna jest po naszej stronie.

Dotychczas reakcje USA były tak przewidywalne, że al Kaida nie mogła sobie wymarzyć nic lepszego. Na początku roku 2004 czasopismo internetowe "Terrorism Monitor" opublikowało wywiad z pewnym uchodźcą z Arabii Saudyjskiej nazwiskiem Saad al Faqih. Był on przywódcą opozycyjnego ugrupowania na rzecz reform w państwie Saudów i od dawna śledził działania swego rodaka Osamy bin Ladena, a także rozwój jego koncepcji walki.

W wywiadzie al Faqih stwierdził, że przywódcy al Kaidy już od blisko dziesięciu lat trzymali się dalekosiężnej strategii opartej na dążeniu do konfrontacji z USA. Ich podejście sprowadzało się do "drażnienia supermocarstwa" (tak to określił John Robb, autor blogu "Global Guerrilas", w artykule, w którym komentował ów wywiad). Według ich koncepcji najbardziej przewidywalną cechą Amerykanów jest to, że łatwo reagują na wyzwania i prowokacje. - To al Zawahiri przekonał bin Ladena, jak ważną rzeczą jest zrozumienie mentalności Amerykanów - mówi al Faqih. Jego zdaniem w którymś momencie powiedział bin Ladenowi coś w tym rodzaju: "Mentalność Amerykanów to mentalność kowbojska: jeśli ich zaczepić (...), reagują w sposób skrajny. Innymi słowy Ameryka z całym swoim bogactwem i władzą, jeżeli odpowiednio ją podrażnić, skurczy się do formatu kowboja. Następnie nada nam wielkie znaczenie, a tym samym zaspokoi tęsknotę muzułmanów za przywódcą, który potrafi skutecznie stawić czoło Zachodowi".

USA są nieporównanie potężniejsze niż al Kaida, ale wobec ataków w stylu dżiu-dżitsu ta potęga zaczyna działać na ich własną niekorzyść. Przewidywalność amerykańskich reakcji pozwoliła naszym wrogom sprawić, by siła naszego uderzenia zwróciła się przeciwko nam. Właśnie ze względu na ów autodestrukcyjny potencjał nieopanowanej reakcji USA al Kaida może zaszkodzić Ameryce bardziej niż na przykład Włochom.

Jak USA mogą wyrwać się z tej pułapki? Bardzo prosto: powinny ogłosić, że "światowa wojna z terroryzmem" dobiegła końca i że odnieśliśmy w niej zwycięstwo. Podejście wojenne przez jakiś czas miało sens. W miarę upływu czasu sytuacja ulega jednak zmianom, a wraz z nią powinna się zmieniać strategia.

Trwały stan wojny można uzasadniać na różne sposoby. Niekiedy bywa on jedyną szansą, by sprawnie gospodarować zasobami kraju zgodnie z potrzebami. Pozwala też wyjaśnić obywatelom, dlaczego muszą borykać się z niedogodnościami i dlaczego są wzywani do wyrzeczeń. Może też być symboliczną ilustracją tego, że wysiłki całego narodu nakierowane są na jeden cel.

Żadne z tych uzasadnień nie daje się jednak zastosować do współczesnej Ameryki i jej prób obrony przed atakami terrorystów. Budżet federalny poczyna sobie bez śladu dyscypliny: zwiększono wydatki na działalność antyterrorystyczną, ale niemal wszystkie pozostałe również wzrosły. Nikt nie domaga się od ogółu Amerykanów, by dzielili trudy i wyrzeczenia swoich umundurowanych rodaków stanowiących jeden procent społeczeństwa (pomijam długie kolejki do kontroli na lotniskach). Wygłaszane od czasu do czasu przemówienia o wyższej konieczności "długiej wojny" nie mogą przysłonić wielu innych dążeń, które w codziennym życiu politycznym mają wobec niej pierwszeństwo. Permanentny stan wojny nie przynosi już Ameryce żadnych korzyści, tworzy za to szereg problemów. Sprawia, że samo jej pojęcie ulega inflacji, staje się po prostu synonimem wysiłku czy też dążenia. Skłania do nadpobudliwości, która zdążyła już nam tak bardzo zaszkodzić. Przetrzymywanie jeńców w Guantánamo było uzasadnione jako konieczność militarna. W przeciwieństwie jednak do stanu wojennego ogłoszonego przez Abrahama Lincolna nie jest to sytuacja, która zmierzałaby do naturalnego końca.

Stan wojny sprzyja atmosferze zastraszenia. "Zapobieganie terrorystycznym atakom nie oznacza, że walka z terroryzmem osłabia społeczne lęki - pisze Ian Lustick z Uniwersytetu Pensylwanii w mającej się wkrótce ukazać książce "Trapped in the War on Terror" (Wojna z terroryzmem jako pułapka). - Prowadzenie działań antyterrorystycznych pod nazwą "wojna" raczej nasila te lęki". Z kolei w książce Johna Muellera, analityka z Uniwersytetu Stanowego w Ohio, czytamy, że skoro "kluczową dla terrorystów rolę odgrywa wywoływanie strachu, histerii i nadpobudliwości", to wystrzegając się takich reakcji, można ich pokonać. Stan wojny utrudnia taką postawę.

Poza tym każe on Amerykanom wykorzystywać i myśleć o własnych atutach w sposób czysto wojenny, a to oznacza lekceważenie całej masy innych możliwości. Amerykańskie wojska odpowiadają za najbardziej radykalną zmianę stosunku do USA w świecie muzułmańskim. Według danych Pew Global Attitudes Survey tuż po inwazji na Irak odsetek Indonezyjczyków życzliwie usposobionych do USA spadł do 15 procent. Kiedy Amerykanie wysłali okręty, samoloty transportowe i helikoptery z pomocą dlaofiar tsunami, indonezyjska opinia publiczna nadal była w większości niechętna Ameryce, zarazem jednak 79 procent Indonezyjczyków twierdziło, że ich stosunek do USA poprawił się w wyniku udziału Amerykanów w akcji ratunkowej. Podobna zmiana miała miejsce w Pakistanie, kiedy wojska amerykańskie pomogły w dokarmianiu i ewakuacji wieśniaków, którzy padli ofiarą potężnego trzęsienia ziemi. W większości krajów muzułmańskich dominujący wizerunek armii USA to jednak obraz marines, którzy bynajmniej nie zajmują się dostarczaniem żywności i wody, ale walką z rebeliantami. - W naszej wojnie z terroryzmem tak długo lekceważono dyplomację, że dziś jej rola jest znikoma - powiedział mi pewien oficer piechoty morskiej. - Trzeba ją odbudować. W czasie wojny trudniej jednak wrócić do dawnej równowagi.

Co gorsza wojna bez wyraźnego końca oznacza również nieustanną możliwość klęski. Kiedyś na terenie USA dojdzie do kolejnych zamachów bombowych, strzelanin, zatruć i innych nieszczęść. Będą miały miejsce, ponieważ już się zdarzały (Oklahoma City, Unabomber, zatrucia tylenolem, snajperzy z okolic Waszyngtonu, niewyjaśnione do dziś przesyłki z wąglikiem, rozliczne strzelaniny w szkołach itd.). Dotychczasowe zdarzenia nie były dziełem islamskich ekstremistów, z przyszłymi może być inaczej. Tak czy inaczej, są one porażką władz, które nie umiały zapewnić obywatelom bezpieczeństwa. Jeżeli jednak dochodzi do nich podczas wojny, nie mamy już do czynienia z nieszczęściem, jakie przytrafia się wielkiemu narodowi, ale z "sukcesem" nieprzyjaciela. To zaś sprzyja kolejnym nieprzemyślanym reakcjom.

Wojna sugeruje stan pogotowia, tymczasem moi rozmówcy - eksperci od terroryzmu - zgodnie twierdzą, że USA muszą nadać swoim działaniom charakter spokojniejszy i bardziej długoterminowy. - Pierwsza rzecz - powiedział John Robb - to uspokojenie retoryki. Rebelianci nie są przygotowani na deeskalację.

Wojna zachęca do prostych klasyfikacji, według których cały świat dzieli się na sojuszników i wrogów. Taka polaryzacja nadaje rozproszonym grupom terrorystycznym jedność, której może nie miałyby same z siebie. W zeszłym roku David Kilcullen opublikował w "Journal of Strategic Studies" głośny tekst, w którym stwierdził, że muzułmańscy ekstremiści z całego świata marzą o tym, by móc się określić jako jeden światowy dżihad, i dlatego właśnie kraje zachodnie muszą zrobić, co się da, by grupy islamistów traktować indywidualnie, zamiast "łączyć terrorystów wszelkiej maści, państwa bandyckie lub upadłe i wszystkich strategicznych konkurentów, którzy mogliby stanąć na drodze dążeniom USA". Wojenne myślenie typu "kto nie z nami, ten przeciwko nam" sprzyja takiemu właśnie łączeniu.

Amerykanie mogą ogłosić zwycięstwo, stwierdzając, że wszystko, co dało się opanować, zostało opanowane, a centralę al Kaidy rozbito. Potem można przystąpić do właściwej pracy. Konieczne będą trojakie działania: ochrona bezpieczeństwa wewnętrznego, nękanie i ściganie al Kaidy na całym świecie oraz kampania dyplomatyczna na wszystkich frontach.

W kraju odpowiedzialna strategia polityczna po ogłoszeniu zwycięstwa polegałaby na odejściu od panikarstwa z czasów "pomarańczowego stopnia zagrożenia", kiedy każda inwestycja w zakresie "bezpieczeństwa" była słuszna, na rzecz podejścia praktyczniejszego i bardziej rozważnego. Czworo analityków - Mueller z Uniwersytetu Stanowego w Ohio, Lustick z Pensylwańskiego, Veronique de Rugy z American Enterprise Institute i Benjamin Friedman z MIT - rozpisywało się już o absurdalności znacznej części wydatków na bezpieczeństwo wewnętrzne. W większości przypadków - twierdzą - znacznie lepszą inwestycją byłyby sprawne systemy szybkiego reagowania. Władze stanowe i federalne, choćby nie wiadomo ile wydawały, po prostu nie są w stanie zabezpieczyć wszystkich miejsc przed wszystkimi zagrożeniami. Mogą jednak dążyć do tego, by w razie nieszczęścia zapewnić szybką pomoc i działania naprawcze.

W sferze międzynarodowej sukcesem okazały się starania, by namierzyć bin Ladena i podsłuchiwać jego rozmowy, nie pozwalając mu na odzyskanie równowagi ani na odbudowę organizacji. Te działania należy kontynuować, a niezbędna do tego celu współpraca międzynarodowa będzie przebiegać łatwiej bez wojennego języka i towarzyszących mu tarć. Poprawa stosunków z innymi krajami ułatwi również walkę z jedynym prawdziwie egzystencjalnym zagrożeniem, jakim są "zagubione" pociski nuklearne.

W kwestiach wojskowych Stany Zjednoczone utknęły w pół drogi, jeżeli idzie o potrzebę przemian. Sekretarz obrony Donald Rumsfeld podkreślał, że armia musi korzystać z osiągnięć technicznych, by można ją było odchudzić i usprawnić, na skutek czego planowana liczebność wysłanych do Iraku wojsk lądowych nieustannie była redukowana. Wszystko wskazuje, że w tej sprawie Rumsfeld przesadził, nie zadbał natomiast o to, by zmienić zasady finansowania Pentagonu. W tegorocznym "Quadrennial Defense Review" podjęto próbę gruntownego przemyślenia amerykańskiej doktryny obronnej i stwierdzono, że kraj musi przygotować się na nową epokę walki z terrorystami i rebeliantami (a także Chinami), następnie zaś zaproponowano takie programy i takie rodzaje broni, jak gdyby przeciwnikiem nadal był Związek Radziecki. - Stany Zjednoczone wciąż próbują wykorzystywać stare wypróbowane narzędzia przeciwko nowym wrogom - mówi Martin van Creveld, historyk wojskowości z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, który wojnę w Iraku uważa za "całkowicie zbędną". - Ta armia nadawała się do pokonania Saddama Husajna, ale nie do okupowania kraju i radzenia sobie z Osamą bin Ladenem - twierdzi van Creveld. Zdaniem większości specjalistów w dziedzinie walki z terroryzmem konieczne są również zmiany w instytucjach wywiadowczych. Przede wszystkim trzeba położyć znacznie większy nacisk na naukę języków i szkolenie wyspecjalizowanych agentów, którzy będą zarazem ekspertami regionalnymi w świecie islamskim.

Jeżeli chodzi o działalność dyplomatyczną, Ameryka może wykorzystywać na przemian swoje "twarde" i "miękkie" atuty, składające się na jej wyjątkową siłę, i wyrobić sobie wizerunek, dzięki któremu znów stanie się pociągająca dla świata. - Wobec reżimu, który prowadzi totalną zimną wojnę, jedyną odpowiedzią może być polityka totalnego pokoju - powiedział Dwight Eisenhower w mowie o stanie państwa na rok 1958, cztery miesiące po starcie Sputnika. - Oznacza to - dodał - że trzeba wykorzystać cały potencjał, jakim dysponujemy, zarówno w skali krajowej, jak i w życiu osobistym, aby stworzyć warunki, w których mogą się rozwijać bezpieczeństwo i pokój.

Przyjmując taką strategię, współczesna Ameryka mogłaby skutecznie wykorzystać zasoby dyplomatyczne, gospodarcze, intelektualne i wojskowe w walce z głębszymi przyczynami terroryzmu.

Przydałby się jeszcze przywódca, który pomógłby nam zrozumieć znaczenie i konsekwencje zwycięstwa. Jesteśmy przygotowani na takie mniej więcej słowa:

"Drodzy rodacy, udało nam się osiągnąć coś, co jeszcze pięć lat temu rzadko komu wydawało się możliwe. Wbrew oczekiwaniom i lękom wielu z nas kraj nie padł ofiarą serii nowych zamachów. Nasze wojska odszukały ludzi odpowiedzialnych za najstraszniejszy atak, jaki kiedykolwiek miał miejsce na naszym terytorium. Wielu udało się zabić, jeszcze więcej schwytać; ich przywódcy znaleźli się w takim położeniu, że nie mogą już pokierować kolejnym łajdackim napadem na nasz naród - a ich barbarzyństwo sprawiło, że ludzie na całym świecie, niezależnie od wyznania, zwrócili się przeciwko nim. Przynieśli hańbę swojej wspaniałej religii, jak również wszelkim historycznym standardom przyzwoitości.

Zwycięstwo nie oznacza kresu zagrożeń. Życie nigdy nie jest wolne od niebezpieczeństw. Chciałbym móc wam powiedzieć, że żaden Amerykanin i żaden człowiek na świecie już nigdy nie zostanie zabity ani skrzywdzony przez terrorystę. Tego jednak powiedzieć nie mogę, a gdybym powiedział, nie uwierzylibyście mi. Życie wiąże się z ryzykiem - zwłaszcza życie w społeczeństwie otwartym, które nasz naród budował z poświęceniem od stuleci.

Odnieśliśmy wielkie zwycięstwo i możemy za to być wdzięczni - przede wszystkim naszym żołnierzom. Jeżeli chcemy dać z siebie to, co najlepsze, niechże nas nie sparaliżuje obsesyjny lęk. Jeżeli chcemy dać z siebie to, co najlepsze - z optymizmem i entuzjazmem rozpocznijmy nowy rozdział w historii naszego kraju. Będziemy się zmagać z problemami naszej epoki. Należy do nich terroryzm, ale również wielkie przesunięcia sił i nowe możliwości w Azji, Ameryce Łacińskiej i wielu innych częściach świata. Musimy zdawać sobie sprawę z wielkiego zadania, jakim jest włączenie w proces globalnego rozwoju tych wszystkich ludzi, którzy dotąd pozostawali z niego wykluczeni - mieszkańców Bliskiego Wschodu, Afryki, ale również krajów rozwiniętych, jak nasz. Nigdy jeszcze nauka nie miała tyle do zaoferowania w tak szybkim tempie, nigdy też ludzkość nie potrzebowała jej zdobyczy tak bardzo jak dziś - chodzi o ochronę środowiska, o nowe źródła energii, o lepszą jakość ludzkiego życia w każdym zakątku świata; chodzi też o powstrzymanie tych niebezpiecznych jednostek i małych grupek, które dzięki nowoczesnej broni mają dziś większe możliwości.

Największe wyzwanie organizacyjne naszych czasów to powstrzymanie terroryzmu i politycznego ekstremizmu, który stanowi jego podłoże. To jedno z zadań współczesności, ale niejedyne. Historia osądzi, czy potrafiliśmy stawić czoło wszystkim wyzwaniom i możliwościom naszej epoki. Ze spokojem i dumą uświadamiamy sobie własne zwycięstwo; z determinacją, która zawsze cechowała nasz naród, będziemy nadal realizować amerykańską misję, nie tracąc ducha wobec niebezpieczeństw".

Różni przywódcy mogą rozmaicie dobierać słowa. Niezależnie od tego potrzebne jest nam samo przesłanie - przesłanie realizmu, odwagi i optymizmu na przekór trudnościom.

James Fallows, "The Atlantic Monthly", Przełożył Łukasz Sommer