28 września 2006

Rzecz o pięknym gospodarowaniu - ekonomia społeczna

Źródło: TygodnikPowszechny: Rzecz o pięknym gospodarowaniu - ekonomia społeczna
25.09.2006

Ekonomia społeczna ma wyzwalać ambicję, potrzebę działania tych, którzy nie mając zbyt wiele, dysponują jednak jakimiś drobnymi pieniędzmi do zagospodarowania. Do tego potrzeba jednak informacji i edukacji.


Stefan Bratkowski / 2006-09-25

Stefan Bratkowski /fot. E. Lempp
Krzysztof Mielnicki: – U źródeł ekonomii społecznej leży wielowiekowa organizatorska, charytatywna działalność Kościoła, który nawoływał do powszechnej troski o ubogich i kalekich. W XIX wieku podwaliny społecznego gospodarowania, zręby ruchu spółdzielczego kładli również wielkopolscy księża: Augustyn Szamarzewski, Piotr Wawrzyniak, Stanisław Adamski, ale razem z nimi byli też świeccy, chociażby Karol Marcinkowski, August Cieszkowski, Ewaryst Estkowski, Karol Libelt czy Mieczysław Łyszkowski. Wielu z tych ludzi ocalił Pan od zapomnienia swoją działalnością pisarską i publicystyczną. Jaki cel programowy Panu przyświecał?

Stefan Bratkowski: – Serial „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy" powstawał w minionym ustroju. Miała to być lekcja pokazująca społeczeństwu, że w każdej sytuacji trzeba robić maksimum tego, co możliwe. Wielkopolscy księża, inteligenci świeccy we współpracy z tamtejszymi chłopami, rzemieślnikami, kupcami oraz małymi sklepikarzami obronili polskość i zbudowali potęgę ekonomiczną w warunkach nieporównywalnie trudniejszych niż te, w których żyliśmy przed rokiem 1980. Chodziło więc o to, żeby w naród tchnąć ducha aktywności obywatelskiej i współpracy – co uznaję za bardzo ważną kwestię.

Ekonomia społeczna, nauczanie społeczne Kościoła nie sprowadza się bowiem tylko do troski o biednych, zaniedbanych ludzi, wymagających jakiejś filantropii, to jest także kwestia rozwijania sztuki współdziałania. Kiedyś napisałem szkic o tradycji parafii. Otóż, pierwotna parafia to był swoisty samorząd i organizacja pomocy wzajemnej. To przetrwało w Anglii jako parish – parafia, podstawa samorządu. Serial, publicystyka miały pokazać, że można współdziałać, że to da się po prostu zrobić. Czy przyniosło to zamierzone skutki? Myślę, że tak. Nie moją zasługą ani „Najdłuższej wojny nowoczesnej Europy", był ruch Solidarności – zawdzięczamy go przede wszystkim Papieżowi. Tym niemniej jakieś drobne zasady współpracy zaczęły się budować w oparciu o tradycje, które pokazałem.

Papież – syn menedżera

– Ekonomia społeczna trwale łączy w sobie zadania gospodarcze i społeczne. Nadrzędne znaczenie mają te drugie. Które z wielkich doświadczeń ekonomii społecznej XIX wieku, tak pięknie przez Pana opisywanych – myślę tu głównie o spółdzielczej pracy organicznej – są Panu szczególnie bliskie, a które aktualne i na czym polega ich aktualność?

– Największe osiągnięcia społecznego działania to są osiągnięcia niedalekich od nas protestantów; głównie Duńczyków. Ruch uniwersytetów ludowych zapoczątkowany przez Mikołaja Grundtviga – św. Franciszka protestantyzmu, jak go nazywano (chyba niezbyt trafnie) – przebudował Danię, kraj bez jakichkolwiek bogactw naturalnych, co więcej: bez floty, którą zniszczył Nelson, w najbogatsze państwo na świecie, bogatsze nawet od Szwajcarii. Nie wiem, czy dzisiaj Dania utrzymuje się nadal na pierwszym miejscu, nie śledzę bowiem statystyk pod tym kątem. Na pewno jednak jest to w dalszym ciągu kraj ogromnej zamożności i autentycznej demokracji, do czego przyczyniło się współdziałanie obywatelskie.

To również mieści się na swój sposób w tradycji działań społecznych Kościoła. Marzyłem o tym, żeby podobnie stało się u nas. Wszak prowadziliśmy u ks. Jerzego Popiełuszki uniwersytet parafialny, zresztą z Jego – Jurka inicjatywy. Bo to nie był mój pomysł, to Jurek przyszedł do mnie latem 1983 roku z pytaniem: „panie Stefanie, czy pan nie poprowadziłby u nas takiego uniwersytetu parafialnego?". Wówczas udało się, obecnie ta tradycja co prawda całkowicie nie zamarła, ale nie została szerzej rozpropagowana. Tymczasem każda parafia, niemalże każdy proboszcz może tchnąć w ludzi ambicję dowiadywania się, uczenia się.


– Potrzeba taka, Pana zdaniem, istnieje nadal?

– Tak. Uniwersytety ludowe są dzisiaj Polakom potrzebne nie mniej niż Duńczykom w XIX w.

– Założenia programowe współczesnej ekonomii społecznej w ogromnej mierze zbudowane są na dorobku nauki społecznej Kościoła, m.in. na nauczaniu Pawła VI podanym w encyklice „Populorum progressio" oraz na nauce Jana Pawła II stanowiącej treść encyklik „Laborem exercens" i „Sollicitudo rei socialis". Gdzie jeszcze odnaleźć można intelektualne wyznaczniki ekonomii społecznej naszego czasu?

– Nie zapominajmy o „Rerum Novarum" Leona XIII i „Quadragesimo Anno" Piusa XI. Z tym drugim papieżem łączy się bardzo ciekawa dla Polaków historia. Otóż zapraszał on do siebie w charakterze eksperta Mariana Wieleżyńskiego, znakomitego polskiego fachowca, który stworzył przedsiębiorstwo z udziałem właścicielskim pracowników. Pius XI – syn zawodowego menedżera, popierał partnerstwo pomiędzy kapitałem a pracą. Rozumiał bowiem, jak olbrzymie znaczenie ma przybliżenie własności do przedsiębiorstwa.

Dzisiejsze wielkie korporacje chorują na typowy socjalizm. Własność jest tam tak bardzo oddalona od przedsiębiorstwa, że nikt już nie zarządza nim jak swoją własnością. Próbuje się wprawdzie wprowadzić menedżerów w prawa współwłaścicieli, ale to jest za mało. Kościół zaś już w XIX w. dążył do upowszechnienia partnerstwa kapitału i pracy. Kiedy opowiadałem w latach 80., podczas moich podróży po parafiach, co mieści się w tradycji nauki społecznej Kościoła, okazywało się, że były to dla ludzi sprawy praktycznie nieznane.

Encykliki, na czele z fundamentalną „Laborem exercens", są niewątpliwie przedmiotem adoracji, ale poza fachowcami nikt ich nie czyta. A przecież jest w nich moc wskazówek, ogrom praktycznej wiedzy, bardzo przydatnej w małym, wspólnym gospodarowaniu.

– Czy poza źródłami, które wymieniliśmy przed chwilą, gdzieś jeszcze powstawał zaczyn programowy współczesnej ekonomii społecznej?

– W socjalizmie. Wszystkie ruchy socjalistyczne brały nazwę od francuskiego terminu „question social", tj. kwestia społeczna. Socjalizm to nie był pomysł Marksa ani żadnego innego rewolucjonisty, ale ludzi, którzy dostrzegali wokół siebie biednych, nieumiejących żyć we wczesnej gospodarce wolnorynkowej. Jednocześnie mieli oni wizję tego, jak zorganizować ludzi z małymi pieniędzmi, jak nakłonić ich do współpracy i przyuczyć do skutecznego rozwiązywania problemów życiowych. Z tego wziął się socjalizm oraz cały ruch spółdzielczy. Spółdzielczość spożywców narodziła się np. w Anglii jako przymierze drobnego pieniądza do wspólnego prowadzenia interesu, jakim jest sklep. Z tego rozwinął się fantastyczny ruch, z własnymi hurtowniami, z ogromnymi rezerwami finansowymi, który po pewnym czasie objął znaczną część kraju.

U nas w Polsce słowo „spółdzielczość" w okresie minionych 50 lat zostało niegodziwie zawłaszczone i skompromitowane. Na świecie są zaś piękne przykłady wskazujące, że może być inaczej. Chciałbym przypomnieć, że jeden z największych europejskich biznesmenów, nieżyjący już dzisiaj Szwajcar Gottlieb Duttweiler, stworzył Migros – niezwykłą firmę, mającą własne hotele, statki, biura turystyczne, biblioteki itp. – którą w pewnym momencie przekształcił w organizację spółdzielczą. Uważał bowiem, że największym rynkiem jest rynek masowej sprzedaży, a podstawę jego może stanowić spółdzielczość najdrobniejszych nabywców. Migros to autentyczna światowa rewelacja. W Szwajcarii istnieje też druga, konkurencyjna firma – COOP, zorganizowana na podobnych zasadach jak Migros. Gottlieb Duttweiler mówiąc kiedyś o spółdzielczości, powiedział, że jest to największy wynalazek w historii handlu.

Korzyści ze wspólnoty

– Prof. Jerzy Holzer dowodzi, że polski ruch agrarny, partie chłopskie, obecnie marginalizuje się. A przecież to ruch agrarny, spółdzielczy tworzył niegdyś ramy także naszego społecznego, solidarnego gospodarowania. Kto dzisiaj i z jakim skutkiem urzeczywistnia w praktycznym działaniu te dawne ideały?

– Jeśli chodzi o wieś, to nikt. Działacze polityczni, którzy uważają się za reprezentantów tego środowiska, w ogóle nie mają pojęcia o spółdzielczości. Jeden z najinteligentniejszych pośród nich wyjawił mi kiedyś, że chłopi po prostu nie chcą się zrzeszać. Odpowiedziałem mu tak: chłopów powinno się uczyć, że warto się zrzeszać. Nie chodzi tu o bezmyślne nawracanie na spółdzielczość i współdziałanie. Chłopom trzeba pokazać, uświadomić ich, co im się naprawdę opłaca.

Weźmy taki przykład: grupa naszych producentów zakłada organizację eksportującą truskawki, która staje się największym eksporterem tych owoców w Europie. Udowadnia swoją działalnością, że warto się zrzeszać. Nikt jednak, poza pewną młodą dziennikarką, nie opisuje tego, nie opowiada o tym publicznie. Przykład ten dowodzi nie tylko, że nie potrafimy skutecznie powielać swoich sukcesów, ale też wskazuje, że na 50 lat wypadliśmy z normalnej, żywej cywilizacji.

– Pewne formy spółdzielczości wiejskiej zachowały się jednak, chociażby w handlu.

– To nie są spółdzielnie, a jedynie sklepy, które najczęściej należą do spółek pracowniczych. Chociaż nazywają się spółdzielniami, w rzeczywistości żadnymi spółdzielniami spożywców nie są. Nawet „Społem" nie posiada zdolności przełożenia swoich idei na praktyczne działanie.

– Są jeszcze banki spółdzielcze i spółdzielcze kasy oszczędnościowo-kredytowe, zwane popularnie SKOK-ami.

– Banki spółdzielcze są spółdzielniami tylko formalnie. Obowiązuje tam co prawda zasada: jeden członek – jeden głos, nie ma to jednak nic wspólnego ze spółdzielczością kredytową. Niektóre banki spółdzielcze są natomiast bardzo udanymi małymi bankami handlowymi, operującymi drobnym i średnim kredytem. Często też wykazują znacznie więcej fachowości w operowaniu na rynku drobnego kredytu niż wielkie banki komercyjne. W przypadku banków komercyjnych koszt rozpoznania wiarygodności kredytowej drobnego klienta jest większy od rozpoznania wiarygodności wielkiego klienta.

SKOK-i miały być oparte na wzorze amerykańskich unii kredytowych – credit unions, tak się jednak nie stało. W Ameryce organizacje te podlegają nadzorowi federalnemu, prowadzą dokładne rejestry, badają wiarygodność kredytową. U nas bronią się bardzo przed kontrolą zewnętrzną, a sytuacja ta stwarza zachętę do nadużyć. SKOK-i nie mają też nic wspólnego z przedwojennymi kasami Franciszka Stefczyka. Tamte kasy to były normalne europejskie spółdzielnie kredytowe, potrafiące pięknie gospodarować wspólnym pieniądzem, zarząd znał tam wszystkich członków kasy wraz z ich wiarygodnością kredytową.

– Współczesne piękne gospodarowanie, oparte na solidarnym, obywatelskim działaniu, stawia sobie m.in. za cel likwidację biedy i wykluczenia społecznego, dąży do zrównoważonego wzrostu i rozwoju demokracji uczestniczącej. Cele te wydają się trudne do osiągnięcia w jednym czasie. Czy ma Pan własną hierarchię tych celów i stojących za nimi potrzeb?

– Jestem człowiekiem, który zawsze koncentrował swoją uwagę na praktyce, nie na ideach, bo te można głosić czasem zupełnie nieodpowiedzialnie i często oszałamiać nimi podatne mózgi. Jako praktyk chciałbym powrotu do dobrych tradycji spółdzielni budownictwa mieszkaniowego. Potrafiły one działać bardzo skutecznie również w krajach, które nie miały wielkiego kapitału na budownictwo mieszkaniowe. U nas takim pozytywnym przykładem była działalność Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej (WSM). W przedwojennej Łodzi i Warszawie działały towarzystwa kredytowe miejskie (tradycję tę chciał m.in. odbudować jako minister budownictwa mój brat Andrzej), w których przedsiębiorcy budowlani brali kredyty hipoteczne i budowali mieszkania. Pieniądze na ten cel rodziły się więc właściwie z niczego.

– Od zarania dziejów ludzie kochali mity, uznając ich ponadczasowy, transcendentalny wymiar i głębokie, humanistyczne przesłanie. Ale jednocześnie wiedzieli, że „świat nie jest od tego – jak zauważa prof. Leszek Kołakowski – żeby nas karmił szczęściem i upojeniem". Czy zatem nadzieje, jakie pokładamy w ekonomii społecznej, gdzie celem gospodarowania nie jest zysk, lecz misja społeczna i zaspokojenie oczekiwań potrzebujących, są uzasadnione?

– Jeżeli tylko idee tłumaczyć będziemy na działalność praktyczną, na ludzkie współdziałanie, to wtedy okaże się, że ten mit jest rzeczą realną. Operując mądrze ideami możemy nakarmić miliony ludzi. Ekonomia nie jest dla filozofów, jest dla ludzi, którzy potrafią szczytne założenia przełożyć na użyteczną działalność. W spółdzielczości mieszkaniowej, do której nawiązałem przed chwilą, nie chodzi o zysk, podobnie jak w spółdzielczości kredytowej, ale o dobro materialne, które można wspólnym wysiłkiem zbudować. Trzeba tylko doprowadzić do tego, aby ludzie umieli razem ze swoich małych pieniędzy zrobić bardzo wiele.

Angielski system oszczędności groszowych, funkcjonujący pod nazwą Penny Savings Banks – gdzie kupowało się znaczki oszczędnościowe w sklepie albo dostawało się je jako resztę, naklejało na kartę, a potem szło się do kantoru i dostawało książeczkę oszczędnościową – gromadzący kwoty odkładane po pensie, przy milionach wpłat zamienił te drobne pensy w olbrzymie rezerwy finansowe. Innymi słowy, przy tym systemie każdy z nas jest potencjalnym współkapitalistą. Jest to sprawdzony sposób. Problem polega jednak na tym, aby ta wiedza dotarła do ludzi.

– Według Miltona Friedmana celem „świata biznesu" jest wyłącznie maksymalizacja zysku. Z kolei według Paula A. Samuelsona, również noblisty, przedsiębiorstwa nie tylko mogą angażować się w odpowiedzialność społeczną, ale byłoby najlepiej, gdyby próbowały podjąć się takiej działalności. Co wynika z owej różnicy poglądów dla ekonomii społecznej?

– Są to cenne uwagi wielkich autorytetów ekonomii. W praktyce oznacza to, że również każdy sklepikarz musi pracować dla zysku, bo jeżeli nie będzie tego robił, nie będzie się miał z czego utrzymać, rozwijać swojego biznesu czy też kształcić dzieci. Dlatego działalność indywidualnego przedsiębiorcy musi być obliczona na zysk. To nie przeszkadza jednak w zrzeszaniu się przedsiębiorców, chociażby w spółdzielniach kredytowych, we współdziałaniu. Natomiast jeśli wielki biznes chce mieć klientów, to musi rozumować kategoriami społecznymi. Oznacza to, że musi myśleć o nabywcy swojego towaru. Są na świecie przykłady, chociażby w telefonii, gdzie zamiast upaństwowić korporację telefoniczną, bo taka była moda, udało się jej majątek zamienić w akcje dla – przysłowiowej w Ameryce – cioci Sally i rozprowadzić wśród tysięcy ludzi, innymi słowy zamienić na własność społeczną.

Przedwojenny Powszechny Zakład Ubezpieczeń Wzajemnych (PZUW) – kontynuator działalności XIX-wiecznych towarzystw ubezpieczeniowych na ziemiach polskich – był największą firmą ubezpieczeniową w Europie. PRL ukradła PZUW i zamieniła w PZU. Nasza odrodzona demokracja nie przywróciła PZUW, ponieważ nawet nie wiedziała o jego istnieniu. Młodzi, przyzwoici ludzie, którzy pisali prawo ubezpieczeniowe, w ogóle nie mieli pojęcia o ubezpieczeniach wzajemnych. To są paradoksy wynikające z utraty 50 lat cywilizacji. Ubezpieczenia są zaś jedną z klasycznych dziedzin, gdzie współdziałanie daje najwyższe oszczędności dla tych, którzy się ubezpieczają.

Ubezpieczenia komercyjne wymagają olbrzymiego kapitału zakładowego. Inaczej ma się sprawa z ubezpieczeniami wzajemnymi, można rozpocząć tę działalność praktycznie bez kapitału, bez żadnych składek.

Kilka sposobów na niemożliwość

– Gospodarowanie zgodne z zasadami ekonomii społecznej oznacza konieczność – szczególnie w biedniejszych krajach – stawienia czoła polityce gospodarczej wielkich, ponadnarodowych korporacji przemysłowych i instytucji finansowych. One zaś nie kierują się moralnością, ale wyłącznie korzyściami materialnymi. Jaką strategię działania powinny więc przyjąć nasze małe banki spółdzielcze, kasy oszczędnościowo-pożyczkowe i inne drobne inicjatywy gospodarcze typu non profit, aby nie tylko przetrwać, ale też rozwijać się?

– Przede wszystkim powinny zacząć rozmawiać o sobie, ustalić, kim jesteśmy i co możemy wspólnie zrobić? W sensie praktycznym, np. ponownie uruchomić obrót wekslowy. Przygotowuję teraz książeczkę zatytułowaną „Kilka sposobów na niemożliwość", w której znajdzie się opowieść starego, przedwojennego buchaltera o tym, co to jest weksel i jak się nim posługiwano. Paradoks polega na tym, że to my, zwykli ludzie, właściciele drobnych pieniędzy, jesteśmy największymi kapitalistami naszego kraju. Do uruchomienia jest sto kilkadziesiąt miliardów złotych rocznie naszych wydatków, gdybyśmy tylko operowali wekslami, czekami lub lokalnymi kartami kredytowymi. Wymaga to pewnej edukacji, jednak tylko ona jest receptą na przetrwanie w warunkach zglobalizowanej gospodarki wolnorynkowej.

– W „starych" krajach Unii Europejskiej przedsiębiorstwa działające zgodnie z zasadami ekonomii społecznej zatrudniają prawie siedem procent ogółu zatrudnionych. W Polsce jest to mniej niż dwa procent. Czy takie gospodarowanie w naszej młodej gospodarce jest trudniejsze niż w innych państwach?

– Statystyki są mylące. Jak np. potraktować rzemieślników, przedsiębiorców budowlanych działających na rzecz spółdzielczości budownictwa mieszkaniowego? Są to przecież normalne podmioty funkcjonujące w gospodarce wolnorynkowej. W Szwecji z kolei istnieje bardzo rozwinięta spółdzielczość spożywców, mająca swoje fabryki. Do jakiej sfery należałoby zaliczyć pracowników tych przedsiębiorstw, wszak są to tylko pracownicy najemni.

– Sytuacja na polskim rynku pracy jest zła. W niektórych rejonach kraju wręcz katastrofalna. Prawie trzy miliony ludzi jest bez pracy, milion pracuje na czarno – bo często musi. Media, inspekcja pracy mówią o swoistym niewolnictwie, które staje się udziałem tysięcy Polaków. Czy w tym stanie rzeczy jest miejsce na coś takiego jak szlachetna ekonomia społeczna?

– Szlachetność nie oznacza wyłącznie filantropii. Filantropia to nie jest ekonomia społeczna, która zamienia ludzi uboższych, z minimalnymi środkami, we współgospodarzy. To ekonomia społeczna ma wyzwalać ambicję, potrzebę działania tych, którzy nie mając zbyt wiele, dysponują jednak jakimiś drobnymi pieniędzmi do zagospodarowania. Do tego potrzeba jednak informacji i edukacji. Gdyby media publiczne nie były w rękach partii, które wykorzystują je do popularyzacji władzy, sytuacja wyglądałaby inaczej. To, co mówię, nie jest wymierzone tylko w obecną władzę. Tak było od początku transformacji. Zawsze liczyło się tylko to, co media robią dla polityki, dla władzy.

– Ważną rolę w walce z ubóstwem i marginalizacją mogą, a zarazem powinny odgrywać samorządy miejskie i lokalne. Odnoszę jednak wrażenie, że ich zbytnie rozpolitykowanie i udział w grze interesów również nie sprzyja w urzeczywistnianiu celów wynikających z ekonomii społecznej.

– Wszystkie wielkie autorytety demokracji, a także doświadczenia praktyczne wskazują, że samorządy powinny być wolne od polityki. Tymczasem liderzy partyjni szukają tam etatów dla swoich zwolenników, przez co samorządy te stają się przedłużeniem w terenie partii ogólnopolskich. To jest choroba, która niszczy cały ten ruch. Samorząd powinien organizować nas do współdziałania dla wspólnych korzyści, a nie bawić się w politykę.

– Wytyczne Unii Europejskiej mówią, że państwa członkowskie powinny wspierać i promować działania zwiększające efektywność przedsięwzięć oraz zdolność tworzenia nowych miejsc pracy w ramach ekonomii społecznej. Czy Polska wywiązuje się z tego obowiązku?

– Polityków to nie interesuje. Jeśliby na czele państwa znaleźli się ludzie, którzy mają poczucie misji, rozwoju, to stan rzeczy byłby u nas dalece korzystniejszy. Niestety, muszę powiedzieć, że nie znajdowałem zrozumienia dla tych wszystkich spraw wśród moich wybitnych kolegów, którzy sięgali po władzę po 1989 r.

– Może wynikało to z tego, że spędzili oni znaczną część życia w takim a nie innym systemie politycznym?

– Ma pan rację. Dzisiejsi przywódcy to też dzieci PRL-owskiego socjalizmu.

Stefan Bratkowski jest dziennikarzem, publicystą i pisarzem. Członek zespołu redakcyjnego tygodnika „Po prostu" w latach 1956-57. W latach1980-82 i 1989-90 prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, potem prezes honorowy. Założyciel i w latach 1970-73 oraz 1980-81 kierownik redakcji „Życia i Nowoczesności". W latach1971-74 kierownik Pracowni Prognoz Rozwoju Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Informatyki. Autor scenariusza serialu telewizyjnego „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy". Zajmuje się problematyką naukową, ekonomiczną, historyczną, kwestiami nowoczesnego zarządzania. Stały felietonista „Rzeczpospolitej".