20 października 2006

Oni z ZMP (Związek Młodzieży Polskiej)

Źródło: Rzeczpospolita: Oni z ZMP (Związek Młodzieży Polskiej)
14.10.2006

Czym był istniejący od 1949 roku Związek Młodzieży Polskiej? Warto o to pytać nie tylko z potrzeby lepszego poznania dziejów PRL, ale też i ze względu na półwiecze przełomowych wydarzeń 1956 roku

Październik przyniósł prawdziwie epokowe przemiany, które uczyniły z PRL najbardziej liberalny, a przynajmniej najweselszy z baraków obozu socjalistycznego. Czy ulga, jaką przyniósł ten czas przygniecionemu narzuconym ustrojem społeczeństwu polskiemu, była zasługą ZMP-owców, którzy z młodzieńczym zapałem i wiarą w podeptane przez stalinizm ideały "prawdziwego socjalizmu" stanęli na czele odnowy? Jedna z legend rozwiązanego w 1957 roku ZMP powiada, że oczywiście, tak było. Wydana niedawno książka Marka Wierzbickiego "Związek Młodzieży Polskiej i jego członkowie" może pomóc w sformułowaniu tej odpowiedzi.

Bardzo różne legendy

Każdy z mojego lub nieco starszego pokolenia (urodziłem się w 1939 roku) ma jakąś swoją opowieść o ZMP, która jest częścią jego osobistej opowieści o PRL, bo - obojętne, czy był nieprzejednanym i odważnym opozycjonistą, czy opływającym w przywileje członkiem nomenklatury - swoim życiorysem siłą rzeczy współtworzył historię tamtych dziesięcioleci. W jakikolwiek sposób je przeżył i jakiekolwiek dał odpowiedzi na wyzwania i znaki czasu, jest to niezbywalna część jego biografii i zapewne będzie teraz - u kresu życia - starał się tej biografii bronić.

Wspomniałem o "białej" - zapewne z dzisiejszego punktu widzenia najpiękniejszej - legendzie, która nie neguje oczywiście fasadowego charakteru ujednoliconej w 1948 roku organizacji młodzieżowej, narzuconej jej roli pasa transmisyjnego, przenoszącego partyjne dyrektywy ku młodemu pokoleniu. Była swego rodzaju urzędem ds. młodzieży, mającym ją przymusowo wychować w stalinowskim duchu, a niepokornych zastraszyć lub wyeliminować. To są oczywistości, od których nie sposób się dziś wykręcić, nawet jeśli się uważa, że do ZMP lgnęli najwartościowsi i najbardziej ideowi młodzi ludzie powodowani plebejską nadzieją lepszego życia dla robotników i chłopów, albo mesjańskim marzeniem o socjalizmie, któremu potem ostatni z wyznawców - aby ratować ten piękny, lecz zwodniczy, XIX-wieczny mit - przydawali określenie: o ludzkim obliczu. Według tej opowieści ci najwartościowsi i ideowi byli w oczywisty sposób najbardziej podatni na rozczarowanie tą przytłaczającą, biurokratyczną konstrukcją wzniesioną w miejscu, gdzie już widzieli realizację swoich marzeń. To wrażliwość ich sumień i prostolinijność charakterów najdotkliwiej i najbrutalniej testował ten ubecko-cenzorski moloch. To dla nich Adam Ważyk pisał swój gorzki "Poemat dla dorosłych", to oni znajdowali swoje portrety we wczesnych opowiadaniach Marka Hłaski. Przecież daremne marzenie o szklanych domach nie było wyłączną własnością pokolenia Cezarego Baryki, a więc ich ojców. O ileż łatwiej mieli szukający swojej okazji karierowicze i zwykły motłoch powiadający po swojemu: "socjalizmu się nie lękaj, mało rób, a dużo stękaj". W tej legendzie rok 1956 to przede wszystkim Październik, jako pokojowy, lecz stanowczy głos narodu za takim właśnie - jak to pięknie i ironicznie zarazem kiedyś ujął śp. Jan Strzelecki - "socjalizmem lirycznym". Cóż z tego, że zdradzony potem przez wyniesionego do władzy na rękach wiecujących tłumów Władysława Gomułkę, cynicznie podeptany przez Edwarda Gierka, kiedy jednak w jakiś sposób skuteczny, skoro zmienił aż tak wiele bez jednego wystrzału. Po dziesięcioleciach tym samym głosem przemówi "Solidarność", przynajmniej w swoich sierpniowych początkach.

Ale jest i czarna legenda. Według niej ZMP był kursem przygotowawczym dla PZPR (skrót rozszyfrowany później jako "Płatni Zdrajcy, Pachołki Rosji"), szkółką tajnych i jawnych współpracowników, rezerwuarem janczarów, z których sowiecki zaborca rekrutował namiestniczą kadrę agentów, aparatczyków i politruków. Szli tam najgorsi, bezideowi i wykorzenieni z narodowej tradycji; karierowicze bez sumienia lub Judasze złaknieni obcych srebrników. Wszystko, co polskie, wierne i wartościowe trwało przy Kościele i ojcowskim obyczaju, kultywując jeśli nie czynny, to przynajmniej bierny opór przeciw nowemu okupantowi. W tej legendzie rok 1956 to przede wszystkim poznański Czerwiec, kolejne przegrane i utopione we krwi polskie powstanie, które jednak przygotowało - podobnie jak grudniowa masakra roku 1970 - grunt w polskich sercach i umysłach dla pokojowego, lecz stanowczego protestu "Solidarności". W tej legendzie Październik to przejściowe ustępstwo, kolejne oszustwo sterowanej z Moskwy władzy, która oddała elementy mniej ważne, by ocalić istotę swego panowania. Władza w kolejnych kryzysach opanowała takie szalbierstwo do perfekcji, nie inaczej postąpiła przy Okrągłym Stole, godząc się na niby to wolne wybory za cenę zakonserwowania w gospodarce i tajnych służbach wszechmocy postkomunistycznego układu.

Która z tych legend bliższa jest prawdy? Może żadna? Nie mam swojej własnej opowieści o ZMP, bo w ostatnich latach licealnych udało mi się jakoś wymigać od namolnie zalecanej przynależności. Nie musiałem śpiewać: "My z Zetempe...". Ale cóż z tego, kiedy i tak straciłem polityczną cnotę, wstępując nieco później do PZPR, omamiony złudą, że jeśli będzie tam więcej przyzwoitych ludzi, to i narzucony ustrój będzie trochę lepiej funkcjonował (wydalono mnie - i chwała Bogu - zaraz po ogłoszeniu w 1981 roku stanu wojennego). Może więc z racji biografii jestem skłonny dostrzec coś pozytywnego w pierwszej z tych legend? Oddajmy jednak głos książce i badaniom autora.

Osiodłana krowa

Stalin miał powiedzieć w przystępie szczerości, że Polska tak nadaje się do komunizmu, jak krowa pod siodło. Militarny i polityczny podbój Polski został dokonany na mocy postanowień z Jałty i Poczdamu oraz obecności Armii Czerwonej nad Wisłą. Kolejnym - o wiele trudniejszym - zadaniem był duchowy podbój społeczeństwa polskiego przez zniechęcenie go do oporu i wychowanie "nowego człowieka". Temu służył cały system organizacji, z bezpieką i aparatem partyjnym na czele, a Związek Młodzieży Polskiej miał grać tutaj bardzo ważną rolę.

Książka Marka Wierzbickiego nie zawiera indywidualnych opowieści byłych zetempowców. Ani tych z jasnej, ani tych z ciemnej legendy dawno nieistniejącego Związku. Może i szkoda, bo wiele byłoby wśród nich przejmujących historii, niby nowele lub scenariusze filmów o tamtych czasach. Książka nie jest jednak wyborem pamiętników, lecz owocem pracy badawczej, przede wszystkim żmudnej kwerendy dokumentów i akt ZMP. Z tych badań wyłania się inny jeszcze - pewnie najbardziej zbliżony do prawdy, choć oderwany od indywidualnych losów, pozbawiony ludzkich twarzy - obraz organizacji. Jest to - używając metafory Stalina - obraz przymusowo siodłanej krowy, która zupełnie nie nadaje się do roli czerwonego wierzchowca. Autor wspomina tak o ideowych socjalistach, jak o wierzących tylko w swój interes karierowiczach: jedni i drudzy byli obecni zarówno w szeroko rozumianym Związku, jak i w jego kadrowym aparacie, choć na pewno nie altruistyczni ideowcy tam przeważali. Ale z tych badań, z wertowania dokumentów obrazujących codzienność ZMP w miastach, powiatach i na wsi wynika, że była to organizacja - owszem - imponująco masowa (ponad 2 miliony członków w 1955 roku), ale bezwładna, niezdolna do samodzielności, podejmująca działania tylko w wyniku odgórnie sterowanych i nakazanych przez partyjne kierownictwo akcji i zaraz potem zapadająca w bierny sen. Co więcej, wymagająca stałego i wielopiętrowego nadzoru sprawowanego tak przez jej aktyw (któremu też nie całkiem ufano), jak i przez etatowy aparat instruktorski i kierowniczy, a w ostatecznym rachunku przez bezpiekę. Bardzo pouczające są - wyszperane tak z dokumentów organizacyjnych, jak i sądowych i ubeckich - informacje o udziale członków ZMP w różnego rodzaju tajnych organizacjach i sprzysiężeniach antykomunistycznych, których wiele powstawało nawet w małych miejscowościach na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Zwykle nie były w stanie dokonać niczego więcej, niż ponarzekać, posłuchać Wolnej Europy i rozrzucić nieco ulotek. Tworzone po amatorsku, bez trudu rozpracowywała bezpieka. Ale wśród oskarżonych o przynależność więcej było ZMP-owców niż wynikałoby to z udziału organizacji w całości młodej populacji Polaków. Potwierdza to tezę, że swojego miejsca w ZMP szukali aktywniejsi, bardziej zainteresowani otaczającym ich światem, choć zwykle nie pojmowali, że wszystko, czego się od nich oczekuje, to rola posłusznego trybika w wielkim mechanizmie transmisji z partyjnej centrali do mas.

Program, który ta transmisja oferowała młodemu pokoleniu, to śmiertelne nudy; mowa-trawa, jak wtedy powiadano. Książka zawiera bogatą dokumentację akcji i poczynań, jakimi mieli zajmować się ZMP-owcy i zrzeszające ich koła: przyjaźń ze Związkiem Radzieckim, plan sześcioletni, walka z analfabetyzmem, apel sztokholmski, pochody pierwszomajowe, żniwa, wykopki, odznaka SPO, wyścig pracy, czyny społeczne, szkolenia. Ale czasem zza sztampowej nudy wyziera coś znacznie gorszego: kolektywizacja wsi, w której ZMP-owcy mieli odegrać aktywną rolę. To oznaczało nie tylko namawianie rodziców lub sąsiadów do działania przeciw swemu sumieniu i interesowi, ale donoszenie na opornych, łamanie ich sprzeciwu. Podobnie było z pomocą ZMP w egzekwowaniu obowiązkowych dostaw zboża: brygady aktywistów przeszukiwały domy kułaków, nieraz bijąc podejrzanych i demolując co popadnie. Na co dzień była jednak poziewująca rutyna zebrań z obowiązkowym zagajeniem, referatem i podejmowaniem zobowiązań, albo równie pasjonujące uczestnictwo w "kółkach studiowania życiorysu" nie tylko generalissimusa Józefa Stalina, ale nawet Bolesława Bieruta. Albo daremna walka z "zacofaniem" wyrażającym się potajemnym uczestnictwem w mszy, pielgrzymkach i zawieraniu kościelnych małżeństw.

Nic dziwnego, że reakcją młodych był ciągły odpływ z organizacji. W tamtych czasach nikt nie ważył się na otwarte zerwanie z ZMP-owską przynależnością, ale po cichutku można było zgłosić przeniesienie i nie zarejestrować się w nowym kole; polska oporna "krowa" chętnie z tej ścieżki korzystała, stąd odpływ trzeba było wciąż uzupełniać fasadowym werbunkiem równie biernych i niechętnych delikwentów. Skoro ZMP-owski styl życia był po cichu uznawany za namolną sztampę, nie dziw, że dokumenty organizacyjne pełne są utyskiwań na bikiniarstwo, fascynację Zachodem, pijaństwo i ekscesy erotyczne. Skoro nic, co własne, nie było dozwolone, młodzi sięgali po cokolwiek, nawet po fałszywe światełka.

ZMP-owcy u władzy

Jaką rolę rzeczywiście odegrali rozczarowani - choć wciąż pełni socjalistycznych rojeń - ZMP-owcy w Czerwcu i w Październiku? Przecież w 1956 roku komunistyczny idealizm na chwilę znów doszedł do głosu. Trudno znaleźć odpowiedź opartą na rzetelnych dowodach. Na pewno rolę decydującą na zbuntowanych uczelniach, gdzie powstawał wtedy krótkotrwały - potem spacyfikowany i wcielony do ZMS - Związek Młodzieży Rewolucyjnej. Wśród wymienionych w książce młodzieżowych przywódców październikowego poruszenia na uniwersytetach i politechnikach są nazwiska dobrze znane z lat późniejszych i z różnych stron politycznych barykad: obok Jacka Kuronia, Jerzy Urban i niesławny antysemita Bernard Tejkowski. Lista znanych później nazwisk jest długa i pokazuje tylko to, że nie istniała wspólnota ZMP-owskiego losu: każdy w końcu podążał własną drogą i działał na własny rachunek. Jeszcze trudniej zorientować się w roli ZMP-owców przed półwieczem w strajkujących i wiecujących zakładach przemysłowych. Jednakże na pewno ani Październik, ani tym bardziej Czerwiec nie są ich wyłącznym dziełem. Byli, uczestniczyli, nieraz stawali w pierwszym szeregu, ale nie oni sami. Rok 1956 pokazał tylko - potwierdzoną w późniejszych kryzysach politycznych - prawdę, że ilekroćwładza się chwiała, tylekroć szeregowi członkowie, a nawet aktywiści fasadowych organizacji reżimowych, jak partia czy ZMP, szli raczej tam, gdzie naród, a nie tam, gdzie chciałaby ich widzieć komunistyczna biurokracja. I płacili za to swoją cenę, podobnie jak inni Polacy.

Większość ZMP-owskiego aktywu, a zwłaszcza aparatu, pozostała jednak na swoich miejscach. Nie nęciły ich rewolucyjne złudy, byli pragmatykami dobrze wiedzącymi, przy kim jest siła i ile kto ma dywizji. Dali się gładko wciągnąć do ZMS, z upływem lat, zajmowali stanowiska w aparacie PZPR, awansowali na kierowników wydziałów, a nawet sekretarzy. Pod koniec gnijącej gomułkowszczyzny pojawiła się nawet tu i ówdzie wyrażana nadzieja: stetryczały "Wiesław" wkrótce odejdzie, ster przejmą młodsi pragmatycy z pokolenia ZMP-owców. Wymieniano nazwiska: Kazimierz Barcikowski, Stanisław Kociołek, Wincenty Kraśko, Stefan Olszowski, Józef Tejchma i inni podobni, ukształtowani już po wojnie, jako tako wykształceni, twardo stojący na ziemi. Mieli być nie tylko siłą zdolną zastąpić nieudolne przywództwo dobiegających kresu lat sześćdziesiątych, ale też zaporą dla prących do władzy " moczarowców". Gorącogłowi idealiści z Października już dawno - niby upadli aniołowie - zostali strąceni z partyjnych szczytów i zapomniani przez lud. Tymczasem po kryzysie grudniowym 1970 roku władzę objęła ekipa z Katowic, w której też sporo było otaczających "towarzysza Edwarda" dawnych aktywistów zetempowskich. Co dobrego, lub o wiele częściej złego, zdziałali, dziś dobrze wiemy. Byli rzeczywiście pragmatykami swojego czasu i swojej formacji: ukształtowani w biurokratycznym i sztywnym aparacie molochowatej organizacji uruchamianej od akcji do akcji, od pokazu do pokazu, a na co dzień tkwiącej w tym samym sennym bezwładzie i pokątnie uprawianej rozrywce dla wybranych. Tacy ludzie nie opowiadają swoich własnych historii; oni piszą historię, przynajmniej wtedy pisali.

Dlatego prawdziwy obraz ZMP to nie twarze Lechosława Goździka, charyzmatycznego przywódcy robotników warszawskiego Żerania, albo Mateusza Birkuta, "człowieka z marmuru" w niezapomnianym filmie Andrzeja Wajdy, symbolu nadziei i rozczarowań polskiego plebejusza. Prawdziwy obraz ZMP to portrety pragmatycznych do ostatka "towarzyszy ze Śląska" - Jana Szydlaka i Zdzisława Grudnia. Albo jeszcze lepiej: gęba Stefana Olszowskiego, czołowego eksponenta pokolenia zetempowców u władzy, nie wiadomo dlaczego za schyłkowego Gomułki i wczesnego Gierka strojącego przymilne miny "liberała"? Gdy za Jaruzelskiego "gruby Stefan" rzeczywiście dorwał się do steru, to jako twardogłowiec, pogromca zerkających na "Solidarność" dziennikarzy, dociskacz śruby w mediach, przygotowujący je na stan wojenny. Potem ten sam Olszowski pragmatycznie uwił sobie gniazdko w Nowym Jorku, gdzie przebywa do dziś, słusznie wybierając życie lżejsze, choć jakże dalekie od szczytu.

Tylko po co mu był ten cały ZMP-owski kram?

JERZY SURDYKOWSKI