Azja w cieniu Kim Dzong Il-a
14.10.2006
Oficerowie amerykańscy, mówiąc o Korei Północnej, używają skrótu, który mówi wszystko: KFR, Kim Family Regime. Demonizacja tego reżimu przez amerykańskie media i politycznych decydentów sprawia, że zapomina się o pewnych istotnych faktach. Twórca Korei Północnej, Kim Ir Sen, nie był jedynie potworem i stalinowskim tyranem. Uciekinierzy z jego państwa mogą potwierdzić, że był też popularnym przywódcą antyjapońskiej partyzantki, trochę jak Enver Hoxha, stalinowski tyran z Albanii, który dowodził antyhitlerowskim powstaniem. Również syn Kim Ir Sena, Kim Dzong Il, w niczym nie przypomina swojej parodii z filmu "Team America: World Police", zdziecinniałego psychopaty. Kiedyś istotnie był playboyem, ale wyrósł na sprawnego intryganta.
Swoją sukcesję Kim Dzong Il zawdzięcza po części temu, że jego ojciec zaszczepił w umysłach Koreańczyków z Północy odruch kojarzenia rodziny Kimów z dynastią Dzoson, która od XIV wieku panowała na Półwyspie Koreańskim przez pięćset lat. Umiejętnie wyszkolony przez ojca Kim Dzong Il skupił władzę w swoim ręku i tak skutecznie manipulował Chińczykami, Amerykanami i Koreańczykami z Południa, że ci wspierali go finansowo przez całe lata 90. Poza tym Kim bynajmniej nie jest człowiekiem impulsywnym: ma swoje odpowiedniki think tanków, które opracowują najlepsze strategie na wypadek ataku ze strony USA i Korei Południowej, ataku, który skądinąd sam byłby reakcją na kryzys wywołany przez władze w Phenianie. "Ten reżim - mówi Lankow - to ekipa wyjątkowo racjonalnie myślących zabójców".
A jednak, mimo całej przebiegłości Kima, są powody, by podejrzewać, że jego pozycja słabnie. I być może to właśnie powinno być powodem do niepokoju: reżimy totalitarne na krawędzi upadku mają to do siebie, że często wpadają w panikę i stają się naprawdę nieobliczalne. Im słabsza Korea Północna, tym bardziej niebezpieczna. Pytanie, które powinno stanowić największą troskę wojsk amerykańskich na Pacyfiku, brzmi: co będzie, kiedy Korea Północna upadnie? Bowiem to wydarzenie zadecyduje o równowadze sił w całej Azji.
Kolejny koszmar po Iraku
Na Półwyspie Koreańskim zimna wojna nigdy się nie zakończyła. Na posępnej, spowitej w kolor morskich wodorostów granicy między dwiema Koreami, wśród krzyku białych czapli i żurawi mandżurskich, widziałem południowokoreańskich żołnierzy stojących bez ruchu w pozycjach taekwondo, z zaciśniętymi pięściami i napiętymi przedramionami, spoglądających w oczy swoich odpowiedników z Północy. Obydwie strony wybierają do tego celu najroślejszych, najbardziej przytłaczających wzrostem wojaków - jak na amerykańskie przyzwyczajenia i tak są raczej niscy.
Bezpośrednio po wojnie Korea Południowa postawiła przy granicy flagę na stumetrowym maszcie; w odpowiedzi Koreańczycy z Północy ustawili po swojej stronie maszt stupięćdziesięciometrowy i wciągnęli nań flagę o wadze ćwierć tony. W strefie bezpieczeństwaPhenian zbudował dwupiętrowy budynek; Seul postawił trzypiętrowy, a wówczas Koreańczycy z Północy dobudowali jeszcze jedno piętro. "To obszar nieustannej wojny na symbole", jak określił strefę zdemilitaryzowaną pewien amerykański sierżant. Kiedyś obie strony zorganizowały w Panmundżom spotkanie, które trwało jedenaście godzin. Ponieważ nie było oficjalnego uzgodnienia, kiedy zrobić przerwę na wyskok do łazienki, wszyscy trzymali się twardo. Spotkanie przeszło do historii jako "bitwa pęcherzy".
W innych podzielonych krajach XX wieku, jak Wietnam, Niemcy czy Jemen, ostatecznie zwyciężyły siły dążące do zjednoczenia. Z dotychczasowych doświadczeń wynika jednak, że podobne zjednoczenia raczej nie wynikają ze starannie zaplanowanego procesu politycznego, w którym respektuje się interesy obu stron. Na ogół stanowią efekt gwałtownych wydarzeń, które zaskakują ekspertów na przekór wszystkim ich raportom i strategicznym spekulacjom.
Dlatego być może to właśnie Korea jest dla amerykańskich wojsk najpaskudniejszym miejscem, w jakie można trafić, w pewnym sensie gorszym nawet od Iraku. Kiedy jeździłem po półwyspie, różni ludzie ze środowisk wojskowych, zarówno z sił powietrznych, jak i piechoty, mówili mi, że woleliby już siedzieć w Iraku lub Afganistanie, bo Korea łączy wszystko, co z wojskowego punktu widzenia najgorsze. Żołnierze i lotnicy żyją tu zgodnie z uciążliwym regulaminem wojennym, poddani surowym rygorom; równocześnie jednak muszą trzymać się etykiety i przyjmować inspekcje jak w warunkach pokoju, zachowując wszystkie te oficjalne pozory, które schodzą na dalszy plan podczas działań wojennych, gdy liczą się już tylko zdolności bojowe. Na półwyspie panuje też okropna pogoda: zimy są koszmarnie mroźne z powodu wiatrów wiejących z Syberii, a latem monsuny znad Pacyfiku przynoszą duchotę i upał. Pył znad pustyni Gobi nie poprawia sytuacji.
Zagrożenie z Północy jest nie byle jakie. Korea Północna dysponuje siłami operacyjnymi w liczbie stu tysięcy dobrze wyszkolonych żołnierzy; ma też jeden z największych na świecie arsenałów chemicznych i biologicznych. Posiada obfite zapasy wąglika, cholery i dżumy, jak również osiem zakładów przemysłowych, wytwarzających środki chemiczne. Wszystko to można zrzucić na Seul za pomocą konwencjonalnej artylerii. Gdyby pheniańska infrastruktura władzy miała się rozsypać, prawdopodobnie zapanowałoby powszechne bezprawie (zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę partyzancką mentalność sił zbrojnych na Północy). Mówiąc krótko: jeżeli chodzi o możliwości wywoływania chaosu na świecie, Korea Północna ma potencjał zbliżony do Iraku, natomiast w zastosowaniu broni masowego rażenia potencjał ten jest nieporównywalnie większy.
Aby zyskać jakieś wyobrażenie o tym, jaki chaos grozi Półwyspowi Koreańskiemu, pomyślmy o Albanii, która przez wiele lat była najbardziej anarchicznym krajem w postkomunistycznej Europie Wschodniej, jeśli nie liczyć wojennej Jugosławii. Kiedy pojechałem do Albanii jeszcze przed upadkiem stalinowskiego reżimu, widziałem tam agresywne grupki ośmioletnich chłopców, którzy napastowali przechodniów. Podobna plaga nęka ponoć również Koreę Północną z wyjątkiem pokazowego Phenianu; być może mówi to coś o dalszych perspektywach. W gruncie rzeczy Koreańczyków z Południa jeszcze bardziej od północnokoreańskich rakiet przeraża myśl o wielkiej fali uciekinierów z Północy. Z kolei Chińczycy też ze zgrozą myślą o tym, że miliony Koreańczyków mogłyby ruszyć na północ i przez rzekę Jalu przedostać się do Mandżurii.
Upadek w siedmiu etapach
To, że Kim Dzong Ilowi tak bardzo zależy na zademonstrowaniu swej rakietowej potęgi, świadczy o jego słabości. Wbrew powszechnemu w USA przekonaniu, Kim bynajmniej nie zamartwia się po nocach tym, co mogą mu zrobić Amerykanie; to nie słabość wobec USA stanowi jego największą troskę. Jeżeli coś spędza mu sen z powiek, to raczej Chiny. Kim zdaje sobie sprawę, że położenie geograficzne Korei Północnej i jej dostęp do morza w bliskim sąsiedztwie Rosji zawsze interesowały Chińczyków bardziej niż trwałość jego reżimu. (Chińczycy, podobnie jak my, wolą wprawdzie, żeby reżim przetrwał, ale też mają własne plany w związku z północną częścią półwyspu, w których nie ma miejsca dla Ukochanego Przywódcy). Agresywne demonstracje siły ze strony Kima mają na celu zmuszenie Amerykanów, by rozmawiali bezpośrednio z nim, co przynajmniej pozornie umocni jego słabnącą pozycję. Im zaś Phenian wyda się mocniejszy, tym lepszą będzie miał pozycję w tym, co dla Kima naprawdę ważne, czyli w stosunkach z Pekinem.
Amerykańscy stratedzy powinni skupić się nie na samych pociskach Kima, ale na tym, co decyzja o ich odpaleniu mówi o stabilności jego władzy. Stacjonujący w Korei Południowej i Japonii oficerowie amerykańscy średniej i wyższej rangi szykują się na gwałtowny upadek Korei Północnej, wydarzenie, po którym w ciągu zaledwie paru dni, czy nawet godzin, mogłaby nastąpić największa operacja stabilizacyjna od zakończenia II wojny światowej. Jak powiedział mi pułkownik David Maxwell z amerykańskich sił specjalnych, "byłaby to matka wszystkich humanitarnych operacji wojskowych". Z dnia na dzień odpowiedzialność za los 23 milionów na wpół zagłodzonych ludzi przeszłaby z Kim Dzong Ila na wojska USA, które w sprawie opanowania tego kryzysu musiałyby się porozumieć (między innymi) z Ludowo-Wyzwoleńczą Armią Chin.
Na szczęście wygląda na to, że upadek Korei Północnej będzie rozciągnięty w czasie. Robert Collins, emerytowany starszy sierżant wojsk amerykańskich, obecnie ekspert wojskowy w Korei Południowej, przedstawił mi szkic upadku Phenianu w siedmiu etapach:
etap 1 - niedobór zasobów;
etap 2 - utrata ogólnokrajowej kontroli nad infrastrukturą z powodu niedoboru zasobów;
etap 3 - umacnia się pozycja niezależnych władyków pod nieformalną kontrolą miejscowych bonzów partyjnych lub dowódców wojskowych; równocześnie szerzy się korupcja, umożliwiająca działanie poza nadzorem słabnących władz centralnych;
etap 4 - reżim uznaje, że lokalni władykowie wystarczająco już urośli w siłę i podejmuje próbę ich podporządkowania;
etap 5 - czynny opór wobec władzy centralnej;
etap 6 - rozpad reżimu;
etap 7 - wyłonienie nowego przywództwa kraju.
Gdzieś w połowie lat 90. Korea Północna prawdopodobnie osiągnęła etap 4, ale uratowały ją fundusze i pomoc humanitarna USA. Teraz cofnęła się do etapu 3.
Kim Dzong Il śledził upadek reżimu rodziny Ceausescu w Rumunii, po czym wyciągnął z tych wydarzeń jeden zasadniczy wniosek: trzeba przejąć absolutną kontrolę nad wojskiem, i zrobił to; teraz reżim sprawuje władzę za pomocą wojska. Jak dotąd miały miejsce tylko odosobnione przypadki dezercji żołnierzy północnokoreańskich na stronę południową. Nie dochodziło nawet do pomniejszych aktów dezercji na poziomie jednostki, które mogłyby świadczyć, że żołnierze rozmawiają ze sobą i że nie boją się już, że zostaną zadenuncjowani przez towarzyszy. Pewien dezerter z północnokoreańskich oddziałów specjalnych mówił mi, że zwykli żołnierze wciąż boją się rozmawiać o polityce.
Północnokoreańska Armia Ludowa jest zwyczajnie zbyt wielka, by dało się ją porządnie wykarmić i utrzymać w dobrych nastrojach, toteż reżim skupia się na dopieszczaniu jednostek elitarnych. Dezerter, z którym rozmawiałem, powiedział mi, że oddziały do zadań specjalnych mają się dobrze, natomiast zwykli żołnierze żyją w tak skrajnej nędzy, że nie jest jasne, czy dochowaliby wierności Kim Dzong Ilowi w razie wojny. Czy walczyliby w obronie reżimu, gdyby miało dojść do jakiegoś buntu? Doświadczenia rumuńskie sugerują, że wiele zależy od okoliczności: w 1987 roku, kiedy zbuntowali się robotnicy w Braszowie, wojsko stłumiło ich protest, ale dwa lata później, kiedy to samo zrobiła mniejszość węgierska w Timiszoarze, armia sama wystąpiła przeciwko władzy.
Zjednoczenie?
Oczywiście ekonomiczny i społeczny ciężar przywracania normalności na półwyspie spadłby na Koreę Południową. Żaden jej oficjalny przedstawiciel nie powie tego na głos, ale Korea Południowa, podobnie zresztą jak wszystkie pozostałe kraje regionu, bynajmniej nie jest zainteresowana zjednoczeniem, chyba że miałoby ono charakter stopniowy i trwało kilka czy nawet kilkadziesiąt lat. Najlepszym wyjściem byłoby wprowadzenie na znacznej części Północy południowokoreańskiego protektoratu pod oficjalnymi auspicjami społeczności międzynarodowej, w ramach którego obie Koree zachowałyby na dłuższy czas funkcjonalną odrębność. Dzięki temu miałyby czas, by przygotować się do utworzenia wspólnego państwa koreańskiego i uniknąć związanego z tym chaosu.A jeżeli Korea Północna, zamiast ulec rozpadowi, dokona niespodziewanego uderzenia na Południową? Taki wariant wydaje się dziś mniej prawdopodobny niż 20 lat temu, kiedy Kim Ir Sen był przywódcą mocnego państwa, a południowokoreańskie siły zbrojne nie miały jeszcze dostatecznej siły. Ale pułkownik Maxwell i inni szykują się i na tę ewentualność.
W razie ataku z Północy
Gdyby Korea Północna miała zaatakować, zapewne dokonałaby akcji typu "szok i przerażenie", wykorzystując swoje 13 tysięcy dział artyleryjskich i wyrzutni rakietowych i odpalając ponad 300 tysięcy pocisków na godzinę w stronę Seulu, gdzie żyje blisko połowa 49-milionowej ludności kraju. Skalę zniszczeń dodatkowo powiększyłyby oddziały specjalne z Północy, które wdarłyby się na terytorium Korei Południowej, niszcząc elektrownie wodne, wysadzając dworce kolejowe i autobusowe. Tymczasem Armia Ludowa uderzyłaby na położone na północ od Seulu miasto Uidżongbu, gdzie mogłaby przekroczyć rzekę Han i obejść stolicę od wschodu.
Taka strategia przyniosłaby jednak klęskę. Amerykańskie samoloty A-10 Warthog, F-16 Viper i inne przystąpiłyby do niszczenia nieprzyjacielskiej artylerii, a także wybiłyby znaczną liczbę wojsk agresora na terenie Korei Południowej; równocześnie zaś pociski z łodzi podwodnych i bombowców B-2, nadciągających z Guam i bazy Sił Powietrznych Whitehead w Missouri, zaczęłyby likwidować kolejne cele strategiczne na terytorium Północy. Tymczasem armia południowokoreańska szybko zajęłaby węzły komunikacyjne i wypuściła własne dywizje i oddziały specjalne na maruderów z Armii Ludowej. Phenian zdaje sobie z tego sprawę. Jedyna nadzieja Korei Północnej polegałaby na tym, że już sama ta rzeź, jakiej zdążyłyby dokonać jej wojska w krótkim czasie między pierwszym atakiem artyleryjskim na Seul a energiczną reakcją Korei Południowej i USA, skłoni południowokoreańską lewicę, ONZ i część światowych mediów do wołania o rozwiązanie dyplomatyczne i negocjacje, które położą kres przemocy.
A skala owej przemocy byłaby straszliwa, co do tego nie ma wątpliwości. W porównaniu z Koreą Irak i Afganistan mogłyby się wydawać sielanką. Terytorium Korei Południowej pełne wojsk z Północy byłoby, jak to mówią wojskowi, "środowiskiem obfitującym w cele", w którym wrogowie i sprzymierzeńcy znajdowaliby się zawsze blisko siebie. "Totalny chaos. Wojna prowadzona całkowicie na oślep" - powiedział mi jeden z pilotów F-16. Sytuację na polu bitwy dodatkowo komplikowałaby poważna bariera językowa między amerykańskimi pilotami a południowokoreańskimi służbami JTAC (czyli Wspólnej Taktycznej Kontroli Powietrznej), które musiałyby naprowadzać Amerykanów na znaczną część celów. Stacjonujący w Korei Południowej piloci A-10 i F-16 skarżyli mi się, że to słabe ogniwo wojskowej współpracy może stać się przyczyną wielu "sojuszniczych ostrzałów" i spowodować śmierć cywilów, co niewątpliwie skupi uwagę mediów. Presja, by powstrzymać rozlew krwi, mogłaby umożliwić przedstawicielom reżimu wynegocjowanie sobie jakiejś formy przetrwania.
Gdyby udało się zapewnić półwyspowi stabilizację po upadku reżimu Kima, zjednoczone państwo koreańskie miałoby od razu jednego bezwzględnego wroga: Japonię. Każdy polityk koreański mógłby wzmocnić swoją pozycję, wygłaszając w parlamencie antyjapońskie tyrady. Japończycy wiedzą o tym, i ta świadomość sprzyja remilitaryzacji ich kraju. (Zwłaszcza marynarka japońska ostatnimi czasy lubi eksponować swoje nowe łodzie podwodne na ropę i niszczyciele Aegis). W lipcu tego roku Tokio i Seul potrząsały szabelkami nad spornym archipelagiem, zwanym przez Koreańczyków Tokdo, a przez Japończyków Takeshima, i leżącym na morzu, które Koreańczycy nazywają Wschodnim, a Japończycy Japońskim. Doszło do ostrej wymiany słów, kiedy Korea Południowa wysłała w tamtą okolicę statek badawczy. W USA istnieje długa tradycja lekceważenia sporów historyczno-narodowych: w latach 80. Amerykanie przeoczyli napięcia etniczne w Jugosławii, ostatnio nie docenili konfliktu szyicko-sunnickiego w Iraku. Lepiej, żeby nie powtórzyli tego błędu w Azji.
Chiny kontra Ameryka
Prawda jest taka, że w interesie wielu Koreańczyków z Południa leży utrzymanie reżimu rodziny Kimów, ponieważ jego upadek oznaczałby konieczność ekonomicznych poświęceń, do których nikt w Korei Południowej nie jest gotów. Długotrwałe zaangażowanie wojskowe USA sprawiło, że Koreańczycy z Południa stali się społeczeństwem materialistycznym. Mało kto spośród nich życzy sobie chaosu, jaki nastąpiłby po upadku pheniańskiego reżimu.
Tymczasem inwestycje infrastrukturalne Chińczyków tworzą już fundament państewka buforowego na kształt Tybetu, które po upadku Kimów objęłoby znaczną część Korei Północnej i byłoby zarządzane przez koreańskie marionetki Pekinu. Państewko to miałoby charakter mniej opresywny niż obecna upiorna i chorobliwa tyrania. Z punktu widzenia przeciętnego Koreańczyka z Południa oferta chińska może się więc wydawać bardziej atrakcyjna niż pomysły Amerykanów na wolny, demokratyczny i zjednoczony półwysep, których koszty poniósłby w znacznej mierze podatnik południowokoreański. Im bardziej Waszyngton skłania się ku wąskiemu myśleniu o demokratycznym Półwyspie Koreańskim, tym większe szanse ma Pekin na to, by wyeliminować Amerykanów z gry o Koreę.
Między stalinowską tyranią Kimów a stabilną demokracją w zachodnim stylu jest bowiem ogromna przepaść; pomiędzy tymi dwiema skrajnościami istnieją rozwiązania pośrednie w postaci ustrojów mieszanych i łagodnych dyktatur, i każde z nich mogłoby zapewnić Korei Północnej znacznie większą stabilność jako mechanizm przejściowy niż wszelkie możliwe propozycje USA. Nie wolno zapominać, że Korea Południowa osiągnęła dobrobyt i spoistość państwową bynajmniej nie w warunkach czystej demokracji, ale pod łagodną dyktaturą prezydenta Park Czung Hi w latach 60. i 70. Poza tym Koreańczycy z Północy, którzy nigdy nie zaznali władzy brytyjskiej, mają jeszcze mniej historycznego doświadczenia w dziedzinie demokracji niż Irakijczycy. Tak więc ostateczne zwycięstwo na Półwyspie Koreańskim zapewni strategia najbardziej ostrożna i pośrednia.
Długoterminowy sukces polityki amerykańskiej na półwyspie zależy od tego, na ile Koreańczycy z Południa będą skłonni dokonać na pewnym etapie poważnych poświęceń na rzecz wolności rodaków z Północy. Ale w wolnych i zamożnych społeczeństwach "poświęcenie" nie jest słowem lubianym przez wyborców. Jeżeli wyborcy w demokracjach zachodniego typu są w czymś dobrzy, to przede wszystkim w wynajdywaniu racjonalnych uzasadnień dla własnego egoizmu, i może się okazać, że autorytarne władze Chin rozumieją południowokoreańskich wyborców lepiej niż my. Jeżeli to prawda, zjednoczona Korea, jaką sobie wyobrażamy, może nigdy nie powstać: to raczej Chiny ostrożnie pokierują upadkiem północnego reżimu w taki sposób, że kraj ten z "państwa zbójeckiego" stanie się de facto satelitą Państwa Środka, aczkolwiek będzie utrzymywał stosunki z Południem w wystarczającym stopniu, by zaspokoić koreańskie tęsknoty za zjednoczeniem.
Należy pamiętać, że Azja, głównie z racji swego dynamizmu gospodarczego, to obszar kruchy pod względem politycznym i wojskowym. Struktury sojusznicze są tam znacznie słabiej rozwinięte niż w Europie, gdzie funkcjonują NATO i Unia Europejska. W Azji rywalizujące ze sobą nacjonalizmy znajdują ujście nie tylko w meczach piłkarskich. Dlatego to, czy w Korei Północnej realizowana będzie wizja chińska, czy też amerykańska, może zależeć od decyzji polityczno-wojskowych podejmowanych w samym środku niejasnego i skomplikowanego kryzysu.
Przyszłość należy do Pekinu
Amerykanie mają nadzieję zredukować swoją obecność wojskową w Korei Południowej do roku 2008. Kiedy przyszłość Korei wydawała się mocno niepewna, wprowadzili się do garnizonu Jongsan; teraz zamierzają opuścić tę znakomitą lokalizację w centrum miasta i przeprowadzić się 45 kilometrów na południe, do Camp Humphreys w miejscowości Piongtaek. Siły lądowe zmniejszą się do 25 tysięcy żołnierzy i będą w razie wybuchu wojny lub konieczności interwencji wojskowej po upadku pheniańskiego reżimu stanowić kościec struktury logistycznej.
Cierpliwość i zawzięty upór to postawa heroiczna. Ale bohaterstwa można oczekiwać ze strony oddziałów wojskowych, trudniej natomiast wymagać nieustannego heroizmu od sektora cywilnego. Cierpliwość i upór mogą przynieść sukces, ale niekoniecznie samemu zwycięzcy, raczej temu graczowi, który najbardziej umiejętnie wykorzysta nową sytuację. Za wcześnie jeszcze, by stwierdzić, kto ostatecznie będzie beneficjentem stabilizacji i dobrobytu w Mezopotamii, o ile coś takiego w ogóle kiedyś nastąpi. Ale jeżeli chodzi o Koreę, wygląda na to, że wygrana należeć będzie do Chińczyków. Azja w cieniu Kima
Autor jest amerykańskim dziennikarzem, pisarzem i analitykiem politycznym. Był reporterem podczas wojny iracko-irańskiej oraz inwazji radzieckiej na Afganistan. Publicysta wielu znanych gazet, m.in. " The Washington Post", " The Atlantc", "New York Times"
0 Comments:
Prześlij komentarz
<< Home