06 października 2006

Projekt dla Polski

Źródło: Rzeczpospolita: Projekt dla Polski - Maksimum wolności, minimum państwa
30.09.2006

Na ważkie pytanie w wielkiej sprawie można dać odpowiedź wielowątkową, sięgającą wszerz i w głąb. Ale można też dać krótką, poruszającą wyobraźnię i emocje. Tej pierwszej udzielają historycy opisujący losy narodów, ludzi i myśli. Tę drugą dają sobie i społeczeństwu przywódcy, którzy wpisują się w historię

Wizje Polski, które mieli Piłsudski, Jan Paweł II, Wałęsa, streszczały się w paru prostych zdaniach. Nie miało znaczenia, że Wałęsa przedstawiał swoją wizję niegramatycznie. Zachowywał styl polskiej polityki. Wyznaczał jej kolejny idiom: otwierał przestrzeń nadziei na jutro oraz wytyczał na co dzień postawę elastycznej niezłomności. Za tymi wielkimi wizjami ludzie gotowi byli iść i doszli do realizacji swoich marzeń. Zamykały się one w paru słowach kluczach: Wolność i niepodległość. Godność i solidarność. Pluralizm i demokracja. Przez gospodarkę rynkową do kapitalistycznego dobrobytu. Polska w Europie, gdyż nie ma Europy bez Polski.

Gdy ludzie głoszący wizję są na miarę wyzwań, ci sami niesforni Polacy podążają za nią i dorastają do wielkości zadań. Co mogłoby być dzisiaj tą wizją ukierunkowaną na przyszłość Polski w Europie i świecie? Nowoczesne państwo-minimum, silne swoim pragmatyzmem. Ze sprawną armią, policją, służbami specjalnymi. Pozostawiające obywatelom maksimum wolności pod rygorami minimalistycznie zakreślonych zakazów. Każdy zbyt zachłanny prawodawca zapomina, że Polak - ten rzeczywisty - definiuje prawo jako to, co trzeba omijać. Trudno bowiem nie omijać kolejnych bezsensownych przepisów, nie tyle regulujących ruch, co zmieniających go z lewostronnego na prawostronny lub odwrotnie. Takie rozumienie prawa może najruchliwszych społecznie i ekonomicznie doprowadzić do katastrofy.

Problemem w Polsce nie jest wiedza, lecz charaktery i umiejętności przywódców. Gdy nie dają oni Polakom poczucia klasy, jakości, techniki organizacji, to trudno uwierzyć, że państwo jest stróżem spraw publicznych, choćby ich słowa ociekały troską o dobro wspólne. Zapatrzeni w siebie nie rozumieją, że im mniejsza będzie władza państwa polskiego nad Polakami, tym silniejszy solidarny naród i społeczeństwo.

Jest wiele przyczyn, dla których Polska przegrywa zwycięstwa i karleje właśnie wtedy, gdy mogłaby - mocą sił wewnętrznych i koniunktury zewnętrznej - znów dźwignąć się do wielkości. To, co zmienia znak przed polskimi wartościami z dodatniego na ujemny, jest pod koniec jednym gestem, jednym impulsem, jedną chwilą nieuwagi. W polityce jest miejsce i dla wizjonerów, i dla opowiadaczy, i dla politycznych dryblerów. Ale w tej drużynowej grze na końcu musi być sukces, czyli czyn. To jest miara wizji i przywództwa. Państwo ma być bardziej prawe i bezpieczne, obywatele wolni i szczęśliwi, pozycja kraju i jego autorytet w świecie na miarę obudzonego potencjału. Jeśli zaczyna się szerzyć strach przed chamem, który chce rządzić, i wstyd za tych, którzy rządzą, to choćby i mieli oni rację w 80 procentach, wdepną w klęskę. Ta racja skrojona i uszyta z ludzkich małości nigdy nie da poczucia wielkości niezbędnego do realizacji wizji. Przestrzeń nadziei, którą tworzy każda władza, musi się wypełnić pracą na rzecz państwa i społeczeństwa. Ale pracą pewnej jakości, ludźmi pewnej próby. Wtedy dopiero naród czuje się gospodarzem demokracji. Jest u siebie. Rezygnuje z podziału my - oni. Taka wizja Polski nie jest wbrew pozorom budowana ze słów, lecz z relacji słów do czynów. Polacy mają silne poczucie ironii. Frazes patriotyczny trawią tylko w sytuacjach walki. Gdy rzeczywistość skrzeczy, wysokie C, na którym przemawiają politycy nieumiejący radzić sobie z prostymi sprawami jak drogi i mosty, tylko śmieszy. Wszak obywatele muszą sobie radzić, żeby żyć, jeżdżąc po polskich drogach i mostach.

Polacy są Anglosasami w podejściu do państwa i prawa, tylko o tym nie wiedzą. A już na pewno nie wiedzą o tym nasi politycy. Polak - ten rzeczywisty, historycznie ukształtowany (a nie model z niedoszłych, mam nadzieję, lekcji patriotyzmu) nie przyjmuje do wiadomości prawa jako minimalnej regulacji. Tej, która ma zapobiegać, aby ludzie nie deptali sobie po nogach lub głowach. Takiego prawa Polak od dwustu lat nie znał. Znał prawo zaborców, okupantów, krótkotrwałych rządów, które za pomocą ustaw, rozporządzeń i ordynacji próbowały przepchnąć swoich. Określenie "polityka TKM" (dla najmłodszych: Tera, k..., my), jak Jarosław Kaczyński trafnie i dosadnie określił politykę AWS (dla najmłodszych: Akcji Wyborczej Solidarność), pasuje tak samo do jego własnej polityki, jak i do polityki wszystkich jego poprzedników. Gdy nie buduje się autostrad, trzeba albo "wyrąbać autostrady w przepisach", albo "sczyścić" tych, którzy odpowiadają za infrastrukturę. Problemem jest albo niedoskonałość prawa, albo nie dość wierny i bezwzględny pretorianin. Słowem: jakiś układ prawny bądź ludzki powoduje, że pociąg historii wciąż stoi na stacji Trzeciej czy Czwartej Rzeczypospolitej. Maszynista nigdy nie jest winien.

Jest to ta sama od czasów Mazowieckiego czy Olszewskiego polityka niezgodna z duszą i mentalnością narodu. Polityka schlebiająca lenistwu myślowemu i fizycznemu, preferująca niemiecko-francuską wizję państwa i prawa. Rządzący wciąż szukają idealnego, jak najbardziej szczegółowego regulaminu, aby obywatele przestali pławić się, a jakże, w lenistwie, grzechu, pijaństwie i korupcji. Gdy słyszę dziś na serio wypowiadane słowa o rewolucyjnej misji administracji i innowacyjnej roli urzędników, ogarnia mnie pusty śmiech. Mrożkowsko-gombrowiczowski Polak, którego siłą była zawsze improwizacja, fantazja, zaradność i mobilizacja ad hoc, ma być znowu modernizowany przez korpus urzędniczy nowego Napoleona pod dyktatem Kulturkampf naszego Bismarcka, wspieranego przez Nikodema Dyzmę. Ten, mając sam wyroki, lekko wyrokuje o wyrokach innych.

Gdyby nawet Polak nie był świadomy swoich anglosaskich cech, udowodnił przez KOR, "Solidarność", ruchy oazowe, Pomarańczową Alternatywę i Okrągły Stół, że rozumie i czuje, czym jest poszerzanie precedensów. Jeśli widzi sukces jakiegoś sposobu życia, podejścia do problemu, chwytu na rzeczywistość, to póki nie zaprzecza to imponderabiliom i poczuciu honoru, prze do przodu. Poszerza pole działania i zagospodarowuje przestrzeń wolności, do której się przebił. Nieważne, czy musiał omijać zaborcze, satelickie czy we własnym państwie uchwalone, ale równie idiotyczne, przepisy, które ograniczały jego aktywność i inteligencję. I nieważne, czy stanowimy prawo o lustracji i dekomunizacji, podatkach i wolności gospodarczej, oświacie i kulturze, obronności i bezpieczeństwie, służbie zdrowia i ubezpieczeniach społecznych lub infrastrukturze i planowaniu przestrzennym, zawsze musimy uwzględniać anglosaską mentalność Polaka. Tu trzeba minimum regulacji, ale jasnych na tyle, aby nie generowały "plusów ujemnych". Nie gwałciły poczucia prawa i sprawiedliwości. Pozwalały na uczciwą, ale twórczą interpretację, bez zanurzania się w Kartezjański Ordnung. Polacy są zbyt bystrzy, aby wmawiać im, że istnieje konflikt interesów między mężem a żoną kierującymi dwiema ekonomicznymi instytucjami, ale nie ma konfliktu interesów między dwoma braćmi kierującymi dwiema najważniejszymi instytucjami państwa. Albo, albo. Zatem pierwszym warunkiem zarysowania politycznej wizji Polski jest przyjęcie innej, niż stosowana przez te kilkanaście lat, retoryki wypowiedzi - komunikowania się ze społeczeństwem zgodnie z jego charakterem. Wprost i bez wykrętów. Tu nie brakuje sprytnych nierobów. Ani wśród rządzonych, ani wśród rządzących.

W Polsce prawdziwego gospodarza rozpoznaje się po tym, że wciela swoją wizję w życie rzeczowo i merytorycznie, widzi proces realizacji w czasie i rozumie jej aspekt finansowy. A przede wszystkim potrafi wściekać się, gdy sprawy idą źle, a cieszyć i dziękować wszystkim, gdy idą dobrze. Realizując zatem swojąwizję, daje czytelne sygnały, że rozumie mechanizm działania. Bierze odpowiedzialność za jego organizację. Nie zwala go na innych, umie wymagać, bo wie, czego chce. I umie cieszyć się, gdy spotyka się z dobrą współpracą. Bowiem prawdziwy przywódca narodu nie może być ponurakiem podlizującym się społeczeństwu. Jakie ono jest, każdy widzi. W Polsce wystarczy jeden popsujzabawa, aby najlepszy zespół ludzki zdemoralizować, zablokować, sparaliżować. Toż to kraj liberum veto, nie ma tu odruchu natychmiastowego ukrócania napadów agresywnej głupoty, bezmyślnych podejrzeń czy bezinteresownej zawiści. Polska ryba nie psuje się od głowy, jak sądzą za każdym razem opozycyjni publicyści, przekonani, że ich głowa polityczna byłaby lepsza. Nasza ryba psuje się i od ogona, i od brzucha, i od głowy. To buzująca od dołu i od góry bezinteresowna nienawiść i zawiść powodują, że niemal każde społeczne współdziałanie napotyka na bezsensowny opór. Czasem określamy taką sytuację: jak z Mrożka. To obraza Mrożka, wszak on tylko wziął to "ze społeczeństwa".

Byliśmy świadkami polskiej autodestrukcji tak samo w fazie transformacji po Okrągłym Stole i niezgody na dekomunizację, jak jesteśmy teraz, gdy młode kadry niedoszłych kombatantów próbują obalać wszystkie autorytety, licząc na zajęcie ich miejsc na pustych cokołach. Polska autodestrukcja wynika z pychy, z niezgody na hierarchię, z niezdolności do koncentracji w momencie zwycięstwa. Cwałująca ambicja każdorazowych zwycięzców każe im wierzyć, że 38-milionowym narodem da się rządzić za pomocą własnej kliki, familii, pretorianów. Rządzący nie widząkapitału ludzkiego i intelektualnego, bez którego Polska nie byłaby Polską i nie pozostałaby Polską. Nie ma w nich śladu zrozumienia, że największym atutem Polaka jest jego samodzielność, inteligencja, inicjatywa, fantazja. Zgoda - zbyt nieokiełznane, ale gdy się je okiełzna, Polak zaśnie. W naszym kraju plany długofalowe wyparowują natychmiast z głów. Wzrok mętnieje, powieka sama opada. Tu liczy się coś, co następuje dzisiaj, jutro, pojutrze, jeszcze za tydzień, a najdalej za miesiąc. Reszta to mowa-trawa, trele-morele. Tu dzieci śpiewały "w nocy nalot, w dzień łapanka", "nie chcemy komuny, nie chcemy i już". Każdy rządzący, jeśli nie zrozumiał tego "i już" w zestawieniu z grozą i nudą komuny, nie zrozumiał nic z Polaków i z Polski.

Słowa Piłsudskiego, Jana Pawła II i Wałęsy były różne, ale prowadziły do wielkości Polski ponad małością i miałkością Polaków. Alfred Jarry, pisząc "Ubu Króla", umieścił akcję sztuki "w Polsce, czyli nigdzie". Nasi przywódcy od 1989 roku prowadzą politykę w Polsce, czyli nigdzie. Próbują rządzić narodem, którego się boją, którym gardzą albo który lekceważą i któremu taktycznie schlebiają. Jakby ten naród nie znał swoich przywar. I jakby przywódcy, grając na przeciętnych, liczyli, że obywatele wybaczą im samym przeciętność. Że niby demokracja, więc my z nich, oni z nas. A ja myślę, że w każdej wizji Polski trzeba przede wszystkim widzieć Polaków i ich ducha - to jest geniusz i marność. Bowiem jak kończy się "Ubu Król"? Bohaterowie mijają Germanię, a na uwagę, iż to "kraj bardzo piękny", Ubu odpowiada: "Ha! Panowie! Choćby był najpiękniejszy, to nie to, co Polska. Gdyby nie było Polski, nie byłoby Polaków!".

CZESŁAW BIELECKI