24 kwietnia 2006

Kto rządzi Ameryką?

Żródło: Rzeczpospolita
22.04.2006

Amerykanie to najwięksi na świecie obrońcy wolności słowa. Dopóki rozmowa nie schodzi na Izrael i wpływ proizraelskiego lobby na politykę USA. Właśnie przekonali się o tym dwaj amerykańscy uczeni.

Ameryką rządzą Żydzi i fundamentaliści chrześcijańscy, którzy zdołali przekonać George'a W. Busha, że interesy Stanów Zjednoczonych i Izraela są tożsame. Wojna w Iraku nie służy bezpieczeństwu USA, nie chodzi nawet o ropę. Najważniejszym jej celem jest zapewnienie bezpieczeństwa Izraelowi, co w rezultacie obraca się przeciwko Ameryce. To bowiem przez Izrael Stany Zjednoczone narażone są na terroryzm - naczelną motywacją Al-Kaidy w walce przeciwko USA jest wsparcie Waszyngtonu dla Tel Awiwu...

Tego typu opinie ukazują się w Ameryce regularnie - w Internecie na stronach organizacji neofaszystowskich albo w blogach poszukiwaczy żydowskich spisków. Jednak pod koniec marca teza, według której działające w USA lobby izraelskie przejęło kontrolę nad polityką zagraniczną kraju, ukazała się w najmniej oczekiwanym miejscu - na stronie internetowej Uniwersytetu Harvarda. Opublikował ją również prestiżowy magazyn brytyjski "The London Review of Books". Autorami kontrowersyjnej pracy okazali się dwaj czołowi politolodzy amerykańscy, których naukowej reputacji nikt dotąd nie podważał: Stephen Walt z Harvardu i John Mearsheimer z University of Chicago.

Co zrobić z takim poparciem?

80-stronicowe opracowania uniwersyteckie nie budzą zwykle histerycznych reakcji, ale tym razem w Ameryce zawrzało. Walt i Mearsheimer zostali uznani za antysemitów, a ich esej za "akademicki śmieć" i "nowe "Protokoły Mędrców Syjonu"". Alan Dershowitz, znany amerykański prawnik i wykładowca Harvardu (uznany przez Walta i Mearsheimera za członka lobby) nie zgodził się z tą opinią: "Różnica polega na tym, że "Protokoły" były fałszywką, a ten tekst został napisany naprawdę - przez dwóch bigotów". "To mogłoby zostać wymyślone przez (...) jakiegoś mniej inteligentnego członka Hamasu - dorzucił Dershowitz - żaden bardziej inteligentny nie zrobiłby tyle pomyłek".

Nieliczne głosy poparcia giną w powszechnym potępieniu, jednak nie to jest najgorsze dla autorów. Okazało się bowiem, że praca Walta i Mearsheimera bardzo przypadła do gustu takim tuzom amerykańskiej polityki jak David Duke, były szef rasistowskiego Ku Klux Klanu, czy Louis Farrakhan, lider skrajnej organizacji murzyńskiej Nation of Islam. "To ogromna satysfakcja, gdy czołowy amerykańskiuniwersytet potwierdza wszystkie tezy, które głosiłem, zanim jeszcze rozpoczęła się wojna (w Iraku) - mówił Duke. - Naszym zadaniem jest teraz wydarcie amerykańskiej polityki zagranicznej spod kontroli żydowskich ekstremistycznych neokonserwatystów". A Louis Farrakhan ostrzegał: "Izrael jest jak ogon, który macha psem Ameryką. (...) Pozbądźmy się noekonserwatystów. To oni uczynili Amerykę słabą (...), odebrali wam kraj i oddali synagodze Szatana. To oni opanowali Kongres".

Co zrobić z takim poparciem? "Zawsze uważałem poglądy Davida Duke'a za godne pogardy i bardzo mi przykro, że uznaje nasz artykuł za zgodny ze swoją wizją świata" - przeprasza Stephen Walt, a John Mearsheimer przyrzeka, że obaj autorzy to filosemici.

Paradoksalnie, w całym tym rozgardiaszu najwięcej zrozumienia i ograniczonego poparcia dla amerykańskich autorów nadeszło z Izraela. Jednak aby zrozumieć, dlaczego Izraelczycy wcale nie muszą lubić izraelskiego lobby w Ameryce, wyjaśnijmy najpierw, na czym polegał skandal wywołany przez Stephena Walta i JohnaMearsheimera.

Uprzywilejowany, nielojalny sojusznik

Ich praca nosząca tytuł "The Israel Lobby" składa się z faktów, diagnozy i krótkiej propozycji wyjścia z kryzysu. Fakty są następujące: Izrael jest największym odbiorcą pomocy amerykańskiej na świecie (3 miliardy dolarów rocznie, 140 miliardów od czasu II wojny światowej). Jest również jedynym krajem objętym pomocą wojskową, który nie musi się tłumaczyć, na co wydaje otrzymane środki. To powoduje, że Amerykanie nie są w stanie kontrolować ich przepływu, a Izraelczycy mogą wydawać amerykańskie pieniądze na cele sprzeczne z amerykańską polityką, np. budowę osiedli na terytoriach okupowanych albo zabijanie terrorystów palestyńskich bez wyroku (tzw. targetted killings). Waszyngton jest najbardziej konsekwentnym sojusznikiem dyplomatycznym Izraela (od 1982 roku zawetował 32 rezolucje Rady Bezpieczeństwa ONZ krytyczne wobec Tel Awiwu), mimo że taka postawa zdecydowanie komplikuje stosunki Ameryki z państwami arabskimi. Tymczasem Izrael nie zachowuje się jak lojalny sojusznik. "Przekazał nowoczesną technologię militarną potencjalnym rywalom Ameryki, takim jak Chiny" - piszą Walt i Mearsheimer, a ujawnienie działalności izraelskich szpiegów, takich jak Jonathan Pollard czy Larry Franklin, "rzuca wątpliwości na strategiczną przydatność Izraela dla Ameryki".

Szczególnym wyzwaniem rzuconym przez Walta i Mearsheimera jest zakwestionowanie moralnych powodów, dla których USA powinny traktować Izrael inaczej niż jakiekolwiek inne państwo. "Patrząc obiektywnie - piszą - ani przeszłość, ani teraźniejszość (Izraela) nie dają podstaw, by z punktu widzenia moralnego traktować go w sposób uprzywilejowany wobec Palestyńczyków". Autorzy podkreślają, że Izrael dysponuje większą siłą militarną niż jego sąsiedzi i jako jedyny kraj regionu posiada broń nuklearną. W latach 1947 - 1948, gdy państwo powstawało, dochodziło do "czystek etnicznych, egzekucji, masakr i gwałtów dokonywanych przez Żydów", w latach 1949 - 1956 "izraelskie siły bezpieczeństwa zabiły od 2700 do 5 tys. Arabów, w większości nieuzbrojonych". Autorzy powołują się na statystyki, według których od czasu pierwszej intifady na każdego zabitego Izraelczyka przypada 3,4 ofiar palestyńskich, w większości ludzi niezwiązanych z terroryzmem. Jeśli policzyć dzieci zabite przez izraelskie siły bezpieczeństwa i Palestyńczyków, statystyki przemawiają jeszcze bardziej na niekorzyść Izraela.

Lobby, czyli siła wpływów

Krytycy tekstu zwracają uwagę na uproszczenia w analizie i pomyłki faktograficzne, jednak tym, co ich najbardziej oburza, jest główna teza pracy. "Skoro ani strategiczne, ani moralne powody nie tłumaczą poparcia Ameryki dla Izraela, to jak je można wyjaśnić?" - pytają Walt i Mearsheimer. I odpowiadają: "Wyjaśnienie tkwi w niezrównanej potędze Lobby Izraelskiego".

Autorzy piszą tę nazwę dużymi literami, co może sugerować, że jest to jakaś spójna organizacja, może nawet tajna. Nic z tych rzeczy. Walt i Mearsheimer określają tak zbitkę luźno, a czasem wcale ze sobą niezwiązanych organizacji, których celem jest "sterowanie polityką amerykańską w kierunku zgodnym z interesami Izraela". Celowo nie piszą o "lobby żydowskim". Nie tylko ze względu na polityczną poprawność, ale po prostu dlatego, że duża część amerykańskich Żydów nie popiera polityki USA wobec Izraela, a aż 36 proc. deklaruje, że nie czuje związków z Izraelem. Amerykańscy Żydzi nie stanowią w żadnej mierze ścisłej wspólnoty politycznej: są wśród nich zwolennicy konserwatywno-nacjonalistycznego Likudu i ekspansjonistycznej polityki Izraela, ale również jej zdecydowani przeciwnicy, np. organizacja Jewish Voice for Peace. Wśród nich jest też mniej osób popierających wojnę z Irakiem niż w całym amerykańskim społeczeństwie (odpowiednio 52 proc. i 62 proc.) "Byłoby oczywistym błędem obwinianie Żydów o wojnę w Iraku" - podkreślają autorzy. - "Jest ona raczej w dużym stopniu wynikiem wpływu Lobby (Izraelskiego), szczególnie neokonserwatystów wewnątrz niego".

Lobby nie jest jakąś wyjątkową instytucją na mapie politycznej Ameryki. Wręcz przeciwnie - Walt i Mearsheimer przyznają, że istnienie grup nacisku jest powszechnym i akceptowanym elementem tamtejszej polityki. A działalność tego akurat nie różni się zasadniczo od każdego innego lobby: "rolniczego, stalowego czy producentów tekstyliów". "Nie ma niczego niewłaściwego w fakcie, że amerykańscy Żydzi i ich chrześcijańscy sojusznicy próbują wpływać na politykę amerykańską" - dodają. Skoro tak, to w czym problem? Paradoksalnie, Walt i Mearsheimer krytykują lobby izraelskie przede wszystkim za jego skuteczność.

Działa ono na dwóch frontach. Po pierwsze stara się wywrzeć nacisk na rządzących (zarówno Kongres, jak i władzę wykonawczą), a po drugie wpływa na przebieg debaty publicznej "rozpowszechniając mity na temat powstania (Izraela) i nagłaśniając jego punkt widzenia w debatach politycznych". W centrum lobby stoi Amerykańsko-Izraelski Komitet Spraw Publicznych (AIPAC) i Konferencja Przewodniczących Głównych Organizacji Żydowskich. Należą do niego główne media amerykańskie: gazety "Washington Times" i (częściowo) "The New York Times", magazyny "The Commentary", "The New Republic", "The Weekly Standard"; grupy badawcze (tzw. think tanks), takie jak WINEP, The American Enterprise Institute, Brookings Institution, The Center for Security Policy, Heritage Foundation i inne. Organizacje proizraelskie, takie jak Campus Watch, kierowana przez Daniela Pipesa i Martina Kramera, sterują debatą na uniwersytetach publikując listy nauczycieli krytykujących Izrael i zachęcając studentów do buntu wobec proarabskich wykładowców. W skład lobby wchodzi również chrześcijańska prawica, której przedstawiciele wspierają Izrael z powodów religijnych. "Wierzą oni, że odrodzenie Izraela jest spełnieniem biblijnej obietnicy i wspierają jego ekspansjonizm" - piszą Walt i Mearsheimer. Najbardziej cenną i wpływową częścią lobby jest jednak grupa polityków skupiona wokół prezydenta Busha, która przekonała go, że interesy Stanów Zjednoczonych i Izraela są w zasadzie identyczne. Chodzi o osoby takie Douglas Feith, Paul Wolfowitz, Richard Perle, John Bolton, I. Lewis "Scooter" Libby, Elliot Abrams.

Wszystko przez Trockiego

Walt i Mearsheimer nie są pierwszymi poważnymi autorami piszącymi na temat wpływów neokonserwatystów - nie tylko pochodzenia żydowskiego - na prezydenta. Przed czterema laty amerykański dziennikarz Michael Lind opublikował obszerny artykuł o ich trockistowskich korzeniach, podziwie dla Likudu i długoletnich działaniach lobbystycznych, których celem miało być skierowanie Ameryki kuwojnie z Irakiem, a następnie Iranem i Syrią. Neokonserwatyści prowadzili swoje kampanie już za rządów Billa Clintona, jednak wówczas nie stanowili najbardziej wpływowej grupy nacisku. Nawet po powrocie republikanów do władzy byli krytykowani przez współpracowników Reagana i Busha seniora. Jednak George W. Bush "kupił" ich argumentację. Po 11 września strategia neokonserwatystów stała się głównym elementem polityki zagranicznej Waszyngtonu, a jej wykonawcami zostali ludzie, którzy - jak twierdzi Lind - ciągle wierzą w trockistowską ideę permanentnej rewolucji i są przekonani, że w interesie USA leży otwarty konflikt z Irakiem, Syrią i Iranem.

Walt i Mearsheimer idą w swojej diagnozie tym samym tropem. Twierdzą oni, że wojna w Iraku została wywołana "w dużej części" dla zapewnienia bezpieczeństwa Izraelowi i nie ma nic wspólnego z faktycznym zagrożeniem terrorystycznym, przed jakim stoją Stany Zjednoczone. "Nie ma wątpliwości, że Izrael i Lobby Izraelskie w USA były kluczowe dla rozpoczęcia wojny. Bez ich starań podjęcie takiej decyzji przez USA byłoby znacznie mniej prawdopodobne" - piszą Walt i Mearsheimer podkreślając, że w tej układance Irak jest pierwszym klockiem. "Kampania prowadzona przez Lobby w celu zmiany reżimu w Syrii i Iranie może doprowadzić do zaatakowania ich przez Stany Zjednoczone. Efekty byłyby katastrofalne" - kontynuują. "To wskutek działań Lobby Izraelskiego wzrosło zagrożenie terrorystyczne dla wszystkich krajów, w tym europejskich sojuszników Ameryki. To ono uniemożliwia zakończenie konfliktu izraelsko-palestyńskiego (...) i przyczynia się do rozwoju islamskiego radykalizmu w Europie i Azji" - piszą Walt i Mearsheimer.

I wreszcie, jakby przeczuwając nadchodzącą burzę, ostrzegają: "Uciszanie krytyków (polityki amerykańskiej wobec Izraela) poprzez organizowanie bojkotów i spisywanie czarnych list, albo sugerowanie, że krytycy są antysemitami - gwałci zasadę wolności słowa, na której opiera się demokracja".

Niewygodne fakty

Z diagnozą Walta i Mearsheimera trudno w pełni się zgodzić. Redukują oni amerykańską politykę zagraniczną do służalczości wobec Izraela, a przyczyny wojny z Irakiem - do owoców manipulacji sprawnych lobbystów. Takie postawienie sprawy nadaje ich poglądom większą wyrazistość, ale oddala od prawdy.

Mitem jest ich teza, że Waszyngton zawsze jednoznacznie wspierał Izrael. Można ją obronić w odniesieniu do rządów George'a W. Busha, ale Bill Clinton miał poważny konflikt z rządem Beniamina Netanjahu, a administracja Busha seniora z rządem Szamira.

Autorzy opracowania kompletnie ignorują inne poza wpływami lobby izraelskiego przyczyny wybuchu wojny w Iraku. Nie trzeba ziać nienawiścią do Busha i amerykańskich korporacji naftowych, by zgodzić się, że jednym z powodów chęci odsunięcia od władzy Saddama była potrzeba kontrolowania przez Amerykę pól naftowych w Iraku. Nie trzeba również być zapalonym neokonserwatystą, by pamiętać, że argumenty Wolfowitza, Perle'a i Feitha były obecne w amerykańskiej polityce zagranicznej od czasów Ronalda Reagana, zaś podjęta przez prezydenta Clintona decyzja obrony muzułmanów w Bośni, a potem w Kosowie spotkała się z ich silnym wsparciem. Ta akcja nie miała nic wspólnego z Izraelem. Podobnie jak kampanie neokonserwatystów w celu powstrzymania ludobójstwa w Sudanie ani ich znacznie wcześniejszy antykomunizm.

Autorzy pomijają również niezbyt wygodne dla nich fakty, jak choćby ten, że w konflikcie bliskowschodnim cztery razy więcej Amerykanów popiera Izraelczyków niż Palestyńczyków. Uprawnione wydaje się zatem postawienie tezy, że decyzje polityczne podejmowane przez administrację i Kongres w sprawach Bliskiego Wschodu są nie tylko i nie przede wszystkim wynikiem nacisków lobby izraelskiego, ale odbiciem nastrojów większości amerykańskiej opinii publicznej.

Walt i Mearsheimer krytykują chrześcijańską prawicę za wspieranie Izraela, ale istnieją przecież całkowicie racjonalne powody takiego wsparcia. Izrael jest jedynym państwem w regionie, w którym chrześcijanie wszystkich wyznań mają pełne swobody religijne, w przeciwieństwie do takich krajów, jak Arabia Saudyjska czy Egipt. Nie ma nic dziwnego w fakcie, że chrześcijanie - nie tylko w Ameryce - widzą w Izraelu sojusznika. Można również mieć wątpliwości, czy rzeczywiście skuteczność działań lobby izraelskiego jest w Ameryce większa niż np. lobby kubańskiego, które w dużym stopniu kształtuje politykę amerykańską wobec wyspy, czy nawet lobby irlandzkiego. To ostatnie przez lata zapewniało w Ameryce nietykalność terrorystom z IRA i organizowało składki na działalność organizacji, stawiającej sobie za cel walkę zbrojną z Wielką Brytanią, głównym sojusznikiem USA w Europie. Autorzy nie wspominają również o sile lobby arabskiego, które działa zwłaszcza na uniwersytetach amerykańskich, wspierając ośrodki studiów bliskowschodnich. Saudyjczycy otwarcie mówią o swoich związkach z urzędnikami administracji, w tym o obietnicach zatrudnienia składanych urzędnikom Departamentu Stanu w zamian za propagowanie linii zgodnej z interesem Arabii Saudyjskiej. Znane są biznesowe koneksje rodziny Bushów z królewską rodziną Saudów.

To wszystko są racjonalne argumenty, które można przeciwstawić tezom Walta i Mearsheimera. Problem w tym, że autorzy artykułu zostali obrzuceni wyzwiskami, a ich naukową reputację podważono, jeszcze zanim ktokolwiek rozpoczął merytoryczną debatę. Dlaczego? Najwyraźniej dlatego, że w ogóle odważyli się podjąć temat wpływu proizraelskich lobbystów na politykę amerykańską. A przecież, nawet jeśli ich diagnoza jest dyskusyjna, to większość faktów, które podają, trudno zakwestionować.

Chór inwektyw

Lobby izraelskie jest rzeczywiście - obok lobby posiadaczy bronipalnej - najbardziej skuteczną grupą nacisku w Ameryce. Izrael rzeczywiście prowadzi na terytoriach okupowanych politykę, która bywa sprzeczna z deklarowanymi interesami Stanów Zjednoczonych. Istnieje też obszerna literatura potwierdzająca, że kształt obecnej polityki USA na Bliskim Wschodzie jest wynikiem bezpośrednich wpływów neokonserwatystów w administracji. Dziś, gdy skutki tej polityki budzą coraz większy niepokój - i to nie tylko w Ameryce - pytanie o odpowiedzialność konkretnych osób i grup nacisku jest nie tylko uprawnione, ale niezbędne. Jednak, jak napisał w artykule redakcyjnym brytyjski "Financial Times", "odruchy, które automatycznie każą Amerykanom bronić wolności debaty i nieskrępowanego dociekania prawdy, giną - przynajmniej wśród większości amerykańskiej elity politycznej - gdy tematem rozmowy staje się Izrael, a przede wszystkim rola proizraelskiego lobby w kształtowaniu amerykańskiej polityki zagranicznej".

Jakby na poparcie tej tezy Walt i Mearsheimer ujawnili, że ich artykuł został zamówiony dwa lata temu przez czołowy amerykański magazyn (według brytyjskiego "Observera" chodzi o "Atlantic Monthly"), jednak po przeczytaniu redakcja odmówiła publikacji i autorzy musieli szukać wydawcy w Wielkiej Brytanii. Redaktor naczelna "The London Review of Books" Mary-Kay Wilmers również musiała znosić pomówienia i zarzuty wrogości wobec Izraela, na które niespecjalnie wpłynął fakt, że Wilmers jest z pochodzenia Żydówką. "Szantaż moralny, obawa, że każda krytyka polityki Izraela i poparcia USA dla tej polityki prowadzi do zarzutów antysemityzmu odstręcza (Amerykanów) od publikowania kontrowersyjnych poglądów" - podsumowuje "Financial Times".

Odmowa podjęcia debaty na ten temat źle służy nie tylko Ameryce. Część Izraelczyków twierdzi, że jest to również sprzeczne z interesem ich kraju, że środowiska żydowskie w Ameryce nie powinny być w sposób bezkrytyczny traktowane jako sojusznik. Tego zdania jest np. Daniel Levy, były doradca premiera Ehuda Baraka, który bronił Walta i Mearsheimera na łamach izraelskiego dziennika "Haaretz". "Burda w Iraku, osadzenie Al-Kaidy na Bliskim Wschodzie, umocnienie roli Iranu i zwycięstwo Hamasu w wyborach (w Autonomii Palestyńskiej) to tylko niektóre skutki współpracy AIPAC i neokonserwatystów" - pisze Levy. Jego zdaniem Izrael powinien również zdystansować się od prawicy chrześcijańskiej, która "ostatecznie wierzy w nasze nawrócenie albo naszą rzeź". Sprzeciwia się także "wprowadzaniu metod maccartyzmu na uczelniach" i działalności organizacji typu Campus Watch, która jest "głęboko sprzeczna z duchem żydowskim".

Levy zwraca uwagę na znane nie tylko w Ameryce zjawisko polegające na tym, że obrońcy Izraela bywają - trawestując znane powiedzenie - "bardziej żydowscy od Żydów". Podkreśla, że lobby izraelskie w USA rozgrywa wewnętrzne sprawy amerykańskie, i zgadza się z Waltem i Mearsheimerem, że działalność tej grupy jest w istocie dla jego kraju szkodliwa.

Jeśli takie są skutki działań przyjaciół Izraela w Ameryce, to po co mu wrogowie? Walt i Mearsheimer próbowali zadać to istotne pytanie, ale zostali zagłuszeni przez chór inwektyw.

DARIUSZ ROSIAK