22 kwietnia 2006

Wieloryb w Tamizie - PUŁAPKI CYWILIZACJI

Źródło: Rzeczpospolita
15.04.2006

O irracjonalnym strachu, spiskowym myśleniu i politycznym konformizmie z brytyjskim socjologiem Frankiem Furedim rozmawia Dariusz Rosiak

Jedyną rzeczą, która zawsze łączyła ludzi było przekonanie, że człowiek jest istotą unikalną, niepowtarzalną. Dziś coraz więcej ludzi uważa, że w człowieku nie ma nic wyjątkowego.

Rz: Czy boi się pan ptasiej grypy?

Frank Furedi: Nie.

Dlaczego? Przecież wielu ludzi umiera na tę chorobę.

Około 100 w ciągu ostatnich 3 - 4 lat. Bez porównania więcej jest ofiar zatrucia kanapkami w Wielkiej Brytanii. Problem ptasiej grypy został rozdmuchany przez media i polityków jako największa zaraza XXI wieku bez żadnych dowodów epidemiologicznych. To jest zresztą część szerszego zjawiska: współczesny człowiek boi się natury, żyje w przekonaniu, że ją krzywdzi, i natura kiedyś się na nas odegra. Stąd taka popularność wegetarianizmu, żywności organicznej, życia "w zgodzie z naturą", które czasem przybiera groteskowe formy, np. nasz następca tronu książę Karol rozmawia z roślinami. Wierzymy, że może naturę da się jakoś udobruchać. A z drugiej strony towarzyszy nam strach przed odkryciami biotechnologicznymi, żywnością genetycznie modyfikowaną czy - tak jak teraz - ptasią grypą. Zamiast cieszyć się z nowych możliwości, które otwiera przed nami rozum ludzki, wpadamy w panikę i to bez powodu. Teraz ciągle wracamy do porównań z hiszpanką z 1918 roku. Proszę zwrócić uwagę: w latach 80. czy 50. XX wieku nikt nie wracał pamięcią do hiszpanki. Im bardziej się oddalamy od jakiejś historycznej tragedii, tym bardziej nieunikniona wydaje się nam powtórka z historii.

Pan sugeruje, że człowiek współczesny gubi umiejętność racjonalnego myślenia.

Myślę, że człowiek Zachodu - dotyczy to także Europy Wschodniej - przestał wierzyć w siłę własnego rozumu. W języku angielskim występuje pojęcie ecological footprint (ślad ekologiczny). Służy ono, mówiąc skrótowo, do określenia stopnia, w jakim człowiek zanieczyszcza Ziemię przez sam fakt przebywania na niej i wykorzystywania technologii. Istnieją pomiary śladu ekologicznego, z których wynika, że przeciętny współczesny człowiek na Zachodzie potrzebuje do życia 6,3 hektara ziemi. Gdyby zatem wszyscy żyli tak, jak my na Zachodzie, potrzebowalibyśmy prawie trzech i pół planet wielkości Ziemi. Inaczej mówiąc, nowe technologie, wynalazki, osiągnięcia nauki prowadzą nas do nieszczęścia, pogarszają nasze życie zamiast je poprawiać.

Mówi pan o panice ekologicznej, ale różne inne dziedziny życia też budzą w ludziach lęk...

W książce "Culture of Fear" (Cywilizacja strachu) napisałem, że mechanizm strachu człowieka przed zagrożeniami globalnymi jest podobny do obaw, jakie odczuwamy w prywatnych związkach międzyludzkich, gdy np. boimy się utraty pracy, odejścia ukochanej osoby, czy martwimy się, by naszemu dziecku nie stała się krzywda. Zresztą strach przed miłością jest bardzo charakterystyczny dla naszych czasów. Dla coraz większej liczby ludzi uczucie nie wiąże się z odkrywaniem nowego człowieka, nowych emocji, przeżyć duchowych, ale przede wszystkim z ryzykiem. Miłość automatycznie wywołuje obawę przed krzywdą, która może nas spotkać. Wstępujemy w związek miłosny czy przyjacielski z założeniem, że najprawdopodobniej spotka nas rozczarowanie. Lepiej skalkulować, czy znajomość z drugim człowiekiem nam się opłaci, lepiej nie okazywać przywiązania, a już - Boże broń - pasji w uczuciach. W amerykańskiej socjologii nazywa się to cultural cooling (schłodzenie kulturowe). Mamy takie czerwone światełko w głowie, które zapala się nam co chwila i nakazuje: "najpierw pomyśl o swoim bezpieczeństwie".

Ale przecież rodzice zawsze chronili swoje dzieci przed ryzykiem, a "miłość zawsze rani" - milion piosenek o tym napisano.

Wie pan, jak byłem mały, moi rodzice mówili o dobrym ryzyku. Oczywiście, nikt nie chciał, żebym sobie zrobił krzywdę, ale wystawiano mnie na różnego rodzaju drobne próby, np. samodzielnego pójścia do szkoły czy po zakupy. Rodzice właściwie nie ingerowali w moje zabawy, zresztą większość moich rówieśników wychowywała się w podobny sposób. Dziś idea dobrego ryzyka wydaje się dla większości ludzi czymś nieodpowiedzialnym. Ryzyko jest z definicji niebezpieczne i złe.

Jak takie podejście do życia wpływa na podejmowanie konkretnych działań przez ludzi?

Strach oczywiście bywa wartościowym uczuciem. Gdy biegnie w twoją stronę lew, lepiej się bój i uciekaj. Strach, o którym mówię, nie ma jednak związku z rzeczywistym doświadczeniem ludzkim. Ptasia grypa nie jest żadnym realnym zagrożeniem dla Anglików czy Polaków. To jest coś, o czym słyszymy w doniesieniach z Chin i Wietnamu i nic nie jesteśmy w stanie z tym zrobić. Taki nieracjonalny strach zaczyna organizować większość przejawów naszego życia, weźmy choćby sprawę posiadania dzieci. Wielu ekologów uważa, że kontrola urodzeń jest najlepszym sposobem ochrony natury. Jeśli przyjąć tę perspektywę, aktywność człowieka urasta do rangi największego zagrożenia planety, a rezygnacja z posiadania dzieci wydaje się najbardziej odpowiedzialnym stylem życia.

Oczywiście jest wiele ważnych powodów, dla których można nie mieć dzieci. Gdy ktoś świadomie wybiera karierę zawodową zamiast rodziny, to jego sprawa. Gdy jednak nieposiadanie dzieci staje się jakimś wyborem ideowym ("nie mam dzieci, bo tak dużo ludzi już jest na Ziemi, po co ją jeszcze bardziej zanieczyszczać..."), moim zdaniem to wynik promieniowania strachu, w jakim żyjemy.

Zresztą, w tym zalewie wykładów i pouczeń na temat rodzicielstwa posiadanie dzieci wydaje się zadaniem ponad ludzkie siły, do którego ojciec i matka muszą się latami przygotowywać. Powinni być gotowi nie tylko w sensie materialnym, ale również duchowym, intelektualnym, praktycznym. To niekiedy staje się groteskowe: dziecko nie jest wynikiem miłości i decyzji rodziców, ale końcem jakiegoś skomplikowanego procesu społecznego. Po prostu tracimy kontakt z normalnym ludzkim doświadczeniem.

Mówimy tutaj o strachu tak, jakby był zjawiskiem niezależnym od człowieka, narzuconym mu z zewnątrz. A przecież strach rodzi się na skutek konkretnych okoliczności. Kto lub co powoduje, że się ciągle boimy?

Wszyscy wykorzystujemy strach, np. lewica straszy ociepleniem klimatu albo przenoszeniem miejsc pracy na tańsze rynki, a prawica imigrantami albo terrorem. Również organizacje pozarządowe straszą czym się da, bo od reakcji na faktyczne albo wymyślone zagrożenia zależy ich budżet. Dlatego cała współczesna debata publiczna jest prowadzona językiem strachu. Mało tego, często społeczeństwo przyjmuje ze zrozumieniem kłamstwa albo przesadę, ponieważ rzekomo usprawiedliwia je dobro sprawy. Niedawno widziałem ostrzeżenie przed paleniem papierosów, które mówiło, że palaczom grozi zanik erekcji. To oczywiście kompletny nonsens, ale skoro dobrze jest rzucić palenie, może warto dodatkowo postraszyć mężczyzn, odwołując się do ich najczulszej strony. Przed kilku laty pokazano w brytyjskich mediach niezwykle otyłe trzyletnie dziecko, które ostatecznie zmarło. Miał to być przykład zagrożeń związanych z epidemią otyłości. Tylko że to dziecko nie było chore z powodu - jak sugerowano - obżarstwa i braku opieki rodziców, ale miało wadę genetyczną. Gdy potem niektórzy wytykali kłamstwo, działacze organizacji walczących z otyłością mówili: "Co tam jedno kłamstewko w obliczu takiej plagi społecznej, jaką jest otyłość". Jeszcze jedna śmieszna rzecz: mój kolega użył tego przykładu w artykule prasowym i od razu został oskarżony, że reprezentuje lobby producentów żywności.

To nas prowadzi do kolejnej kwestii: w kulturze strachu każdy, kto wypowiada się publicznie, służy jakimś nieznanym siłom. Każdy może być częścią spisku, układu, którego co prawda nie da się ujawnić, ale to nie znaczy, że nie jest on groźny, wręcz przeciwnie.

W klimacie strachu bardzo trudno zaakceptować, że niektóre rzeczy są skutkiem celowych działań, a inne wydarzają się przypadkiem. Zawsze musi ktoś czaić się za kotarą. W wielu przypadkach teorie spiskowe stają się najbardziej poręcznym sposobem wyjaśniania rzeczywistości, zresztą wystarczy śledzić współczesne filmy, literaturę, media.

To chyba jest również atrakcyjne narzędzie dla polityków.

Niekoniecznie. Nawet jeśli dziś wymyślasz jakąś teorię spiskową, wkrótce możesz stać się bohaterem następnej. Polityka rozumiana jako ciągłe rzucanie podejrzeń zwraca się przeciwko tym, którzy rozsiewają plotki. Ale oczywiście bywa to atrakcyjne na krótką metę, bo odwraca uwagę od kwestii rzeczywiście istotnych. Jeśli ciągle koncentrujemy się na pytaniu, kto za tym stoi, przestajemy pytać za czym. Jeśli obniżenie albo podwyższenie podatków służy jakimś wrogim siłom i my musimy te siły obnażyć, przestajemy się zastanawiać, czy obniżać te podatki, czy je podwyższać. W pewnym sensie uleganie spiskowym teoriom oznacza poddanie się społeczeństwa, utratę nadziei, że rzeczywiście możemy zmieniać świat, i przyjęcie przekonania, że nic się nie da zrobić, bo manipulują nami jakieś nieznane, nie do zwyciężenia siły.

Dlaczego ludzie przejmują taki sposób myślenia, dlaczego tak łatwo ulegamy manipulacjom?

Uważam, że cierpimy na coś, co w książce "Politics of Fear" nazywam kryzysem przyczynowości (crisis of causality). Dla wielu z nas związek między przyczynami a skutkami zdarzeń zaciera się. Nie rozumiemy, dlaczego pewne rzeczy mają miejsce, a naszym naturalnym stanem jest niepewność i bezradność. Ludzie zachowują się tak, jak nasi przodkowie tysiące lat temu: przypisują moc rzeczom albo zjawiskom. Kiedyś to był kot albo ogień, albo magiczny kamień. Potem byli żydzi i masoni, dziś jest to lobby farmaceutyczne albo producenci genetycznie modyfikowanej żywności. Ulegając teoriom spiskowym, robimy dokładnie to samo, co tysiące lat temu: wyjaśniamy świat działaniem sił sprawczych, których nie rozumiemy.

Oddajemy się na pastwę losu?

Wszelkich jego przejawów. Poważna liczebnie grupa Amerykanów wierzy, że UFO porywa ludzi na inne planety. To przykład ekstremalny, ale w Wielkiej Brytanii ludzie masowo wierzą, że w powietrzu latają jakieś pyłki, które zatruwają nam organizmy i powoli zabijają. I gdy ukazują się statystyki, które mówią, że np. Tamiza w Londynie nigdy nie była tak czysta jak obecnie - przez wiele wieków to był po prostu ściek, do którego trafiały wszystkie miejskie odchody - pojawia się przypuszczenie, graniczące z pewnością, że ktoś chce ukryć przed nami prawdę.

Jak w takim klimacie strachu przebiega debata publiczna?

Strach zabija potrzebę otwartości. W Wielkiej Brytanii działa wiele firm, które programowo unikają mówienia o tym, co właściwie robią. Największe brytyjskie przedsiębiorstwo wydobywające i przerabiające ropę British Petroleum kupuje w gazetach strony reklamowe, na których publikuje zdjęcia pięknych krajobrazów, wschodzącego słońca i tytułuje to Beyond Petroleum (Poza Petroleum). W zasadzie BP robi rzecz bardzo potrzebną ludziom, mianowicie produkuje benzynę do samochodów. Zamiast stwierdzić jednak: "wytwarzamy benzynę i jesteśmy w tym bardzo dobrzy", BP udaje organizację ekologiczną, bo wie, że mówienie otwartym tekstem się nie opłaci. Takie programowe udawanie obejmuje coraz więcej dziedzin biznesu i życia ludzkiego. Dochodzi do groteskowych sytuacji, gdy firma farmaceutyczna musi się bronić przed "zarzutem", że produkuje lekarstwa, i w reklamach pokazuje szczęśliwe niemowlęta, a firma produkująca mięso zamiast chwalić jego jakość, tłumaczy, że wspomaga lokalną społeczność, wystawiając na swój koszt śmietniki w parkach.

W swoich książkach wskazuje pan, że współczesny człowiek stracił uznanie dla tradycyjnych autorytetów: Boga, religii, doświadczenia ludzi dojrzałych. To nie znaczy jednak, że wszelkie autorytety upadają. W miejsce starych pojawiają się lifestyle gurus, jak ich pan nazywa, czyli nauczyciele stylu życia: instruktorzy fitnessu, kucharze, doradcy od kariery, piosenkarze. Dlaczego tacy ludzie stają się punktem odniesienia w naszym życiu?

Myślę, że to są autorytety, które odwołują się do naszej bezradności. Skoro jest coraz więcej rzeczy, czasem najprostszych, z którymi nie potrafimy sobie radzić, karierę robią ludzie, którzy to umieją, a przynajmniej sprawiają takie wrażenie. Tacy, którzy powiedzą nam, jak być dobrą matką, sprawnym kochankiem, jak uwierzyć w siebie. Autorytety nie są jakimś wyznacznikiem wartości czy drogowskazem życiowym, nie zmuszają nas do podejmowania wyzwań, testowania własnych granic. Mają być narzędziem w szybkim i skutecznym rozwiązaniu problemów życiowych.

Ale dobry doradca psychologiczny czasem naprawdę potrafi pomóc człowiekowi w konkretnej sprawie.

No, nie wiem. Oczywiście, jeśli jest pan samotny i ktoś poświęca panu czas i uwagę, to dobrze. Ci ludzie dostają jednak za taką działalność pieniądze, to jest ich zawód. A pan staje się coraz bardziej uzależniony od ich pomocy. Znam ludzi, którzy skaczą z jednej formy terapii na drugą, można tak przeżyć całe życie, tylko po co? Przecież istnieje instytucja rodziny, przyjaciela, sąsiada. To jest środowisko, w którym powinniśmy szukać wsparcia, gdy mamy jakiś problem, a nie chodzić z nim do faceta, który skończył kurs i uważa się za eksperta od ludzkiej duszy.

Co w tym złego, że człowiek rozszerza swoją sferę uczuciową? Owszem, stajemy się może trochę bardziej sentymentalni, ale także łatwiej współczujemy innym, przejmujemy się losem biednych, godny pochwały jest chyba również rozwój świadomości ekologicznej. Poza tym łatwiej organizujemy się w grupy, a ludzie aktywizują się na polach, które tradycyjnie nie należały do sfery polityki.

To prawda, w Stanach Zjednoczonych tzw. lifestyle politics (polityka stylu życia) jest bardzo popularna. Jej istotą jest tolerancja - piękna ludzka cecha, która jednak nie może być treścią polityki. Treścią polityki są przekonania, idee, w których realizację się wierzy. Tymczasem w polityce lifestyle'u gubimy wymiar odrębności, stajemy się jednakowo otwarci na wszystkie treści. Dochodzi do tego, że ratowanie życia kota staje się równie ważne, jak ratowanie człowieka. Kilka miesięcy temu jakiś wieloryb wpłynął do Tamizy, media na całym świecie o tym pisały. I nagle naczelną misją społeczeństwa brytyjskiego stało się ratowanie tego wieloryba. Trwa wojna w Iraku, codziennie giną ludzie, premier traci wsparcie narodu i własnej partii, a my poświęcamy energię na ratowanie wieloryba.

To zatracenie się w tolerancji dla wszelkich przejawów życia nie jest dobre, bo powoduje, że tracimy poczucie unikalności rodzaju ludzkiego. Jedną z nielicznych, być może jedyną rzeczą, która zawsze łączyła ludzi - katolików, żydów, komunistów, faszystów - było przekonanie, że człowiek jest istotą unikalną, niepowtarzalną. Obecnie coraz więcej ludzi uważa, że w człowieku nie ma nic wyjątkowego.

Przecież jedno nie przeszkadza drugiemu. Można ratować wieloryby, a jednocześnie debatować nad wojną w Iraku czy stanem kolei. Pan sugeruje, że takie organizacje, jak Greenpeace czy Friends of the Earth, to grupy dziwaków...

Powiem więcej. Działalność takich organizacji jak Greenpeace - to polityczny konformizm naszych czasów. Obrona flory i niedźwiedzi polarnych nic nie kosztuje, natomiast gwarantuje sympatię milionów ludzi na całym świecie. Odejście od debatowania na naprawdę ważne tematy - takie jak bezrobocie, podatki, wojna - i zajmowanie się modnymi tematami z dziedziny stylu życia jest przejawem infantylizacji naszej polityki. Liczy się dobre samopoczucie aktywistów, jak na rockowym koncercie charytatywnym: lider zespołu zachęca ludzi do śpiewania, oni trzymają się za ręce i tworzy się między nimi tymczasowa więź. Zresztą, moim zdaniem pogrzeb księżnej Diany albo papieża Jana Pawła II, były wydarzeniami tego samego rodzaju. Jesteś pod sceną, przeżywasz, płaczesz z tłumem, a potem idziesz do domu i koniec sprawy. Może jeszcze trochę popłaczesz, poużalasz się nad sobą i tyle. To nie są wydarzenia polityczne w takim sensie, jak na przykład manifestacje w Polsce stanu wojennego czy czasów "Solidarności".

Czego pan oczekuje? Że wrócimy do czasów, kiedy tysiące ludzi wychodziły na ulice i broniły prawa do pracy czy wolności? Że wrócą czasy, gdy uczestnictwo w manifestacji wiązało się z realizacją jakiejś wizji politycznej? Zresztą, chyba idealizuje pan trochę przeszłość. Dla wielu ludzi wiece "Solidarności" również były rodzajem terapii grupowej.

Pewnie ma pan rację. Byłoby naiwne z mojej strony oczekiwać, że historia się powtórzy po to, bym mógł przeżyć jeszcze raz swoją młodość. Nie jest jednak naiwnością oczekiwanie, że polityka odzyska wigor, treść, przestanie być karykaturą samej siebie. Polityka, aby rzeczywiście miała autentyczny wymiar ludzki, potrzebuje celu, wizji. Politycy muszą chcieć coś zmienić, coś osiągnąć. Tymczasem dziś ich działania ograniczają się do technokratycznych rytuałów, a na dodatek co sprytniejsi udają, że nie są politykami. Brytyjski premier pokazuje się w mediach jako piłkarz, amerykańska sekretarz stanu filmuje się na siłowni, lider torysów opublikował niedawno manifest partyjny i zadbał, by telewizja pokazała, jak pracuje nad tekstem z kolegami w kuchni, w otoczeniu dzieci. Chodziło o to, by wysłać ludziom sygnał: "Popatrzcie, ja naprawdę nie jestem politykiem, jestem taki fajny facet, jak wy". To tendencja, o której wcześniej mówiłem: BP udaje, że nie wydobywa ropy, firmy farmaceutyczne udają, że nie produkują leków, a politycy udają, że nie są politykami.

Rysuje pan dramatyczny obraz współczesności, w której nie ma miejsca na autentyzm i realizację istotnych celów politycznych. Jak zmienić ten stan rzeczy?

Każdy może to robić na swój sposób. Ja czasem myślę o sobie jak o dziecku, które krzyczy "Król jest nagi!". Jeśli ktoś ma ochotę, powinien robić to samo. I ludzie robią dobre rzeczy. Kilka tygodni temu w Oksfordzie odbyła się demonstracja poparcia dla testów na zwierzętach. Nawet nie zdaje pan sobie sprawy, jakim aktem społecznego nonkonformizmu jest w Wielkiej Brytanii publiczne okazywanie poparcia dla takich spraw. Główny nurt mediów przedstawia laboratoria testujące leki na zwierzętach tak, jakby to były hitlerowskie obozy koncentracyjne. Mnie się podoba, że w Oksfordzie znalazła się grupa nastolatków, która powiedziała: "dość tych bzdur!".

Podobnie bardzo mnie ucieszyła reakcja Francuzów i Holendrów na konstytucję europejską. To jest oczywiście znacznie bardziej skomplikowana sprawa, różne były powody odrzucenia konstytucji w tych krajach, ale generalnie przekaz wysłany przez społeczeństwo brzmiał: "mamy dosyć pouczania przez polityków i życia w świecie, w którym rzekomo nie ma alternatyw". Okazuje się, że są - konstytucja została odrzucona i Europa się nie zawaliła.

Myślę, że naszym generalnym problemem jest utrata wspólnoty wartości. Wspólnota oparta na wierze chrześcijańskiej upadła już dawno, jednak przez cały czas trwał system wartości humanistycznych, które łączyły ludzi na Zachodzie. W niektórych krajach oparte były na jakiejś formie republikanizmu, w innych - demokratycznego socjalizmu. Nieważne, co nas łączyło, ważne, że było coś, co porządkowało życie ludzi. Dziś moim zdaniem jest bardzo niewiele rzeczy, które wszyscy uznajemy za złe, i bardzo niewiele, które powszechnie uznajemy za dobre. I czasem są to dziwne rzeczy. Na przykład w Wielkiej Brytanii jedną z niewielu spraw, być może jedyną, która potrafi błyskawicznie zmobilizować społeczeństwo do wspólnej aktywności, jest walka z pedofilią. Pedofilia jest zła - wszyscy Brytyjczycy się pod tym podpiszą. Ale nie wiem, co dla wszystkich Brytyjczyków jest dobre - poza oczywiście ratowaniem wieloryba, który został wrzucony przez morze do Tamizy.

Dariusz Rosiak


Frank Furedi

Jest profesorem socjologii na University of Kent. Autor książek "Politics of Fear" (Polityka strachu), "Where Have all the Intellectuals Gone" (Gdzie się podziali intelektualiści), "Therapy Culture" (Cywilizacja terapii), "Paranoid Parenting" (Rodzicielstwo paranoiczne) i "Culture of Fear" (Cywilizacja strachu). Autor i patron intelektualny serwisu internetowego spiked online. W wieku 8 lat wyemigrował z Węgier wraz z rodziną prześladowaną za uczestnictwo w powstaniu 1956 r. Współzałożyciel (w roku 1978) Rewolucyjnej Partii Komunistycznej, która rozpoczęła działalność jako organizacja trockistowska, a następnie przekształciła się w ugrupowanie libertariańskie. Partia została rozwiązana w 1998 r.