03 maja 2006

Obłok z jodem idzie nad krajem - (Czarnobyl)

Żródło: Tygodnik Powszechny
30.04.2006

Co się działo w Polsce 20 lat temu

Przed aptekami ustawiały się kolejki po płyn lugola, w sklepach zabrakło mleka w proszku. Nikt nie wiedział dokładnie, co się stało, w oficjalne informacje władz nikt nie wierzył. W Polsce wybuchła panika.

Tomasz Potkaj / 2006-04-24


W poniedziałek, 28 kwietnia 1986 r., licznik Geigera w stacji Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej w Mikołajkach na Mazurach najwyraźniej się popsuł. Promieniowanie w wysokości 2,5 milirentgena na godzinę – to mniej więcej 500 razy więcej niż norma.

Alarmujące dane poszły do Warszawy z samego rana, ale i tak część pracowników uznała, że z licznikiem musi być coś nie w porządku. Zmienili zdanie dopiero po południu, kiedy na terenie instytutu wylądował helikopter, przyrządy do mierzenia przejęło wojsko, zarządzono tajemnicę, a przy bramie stanął wartownik.

Jeszcze tego samego dnia, o godzinie 18.00, w polskim programie brytyjskiego radia BBC podano informację, że w jednej z elektrowni na terenie Ukraińskiej Republiki Sowieckiej nastąpiła awaria. Pewnie niewielu mieszkańców Mikołajek słuchało zachodnich rozgłośni. Ale wiadomości, zwłaszcza złe, roznoszą się szybko. Następnego dnia wielu mieszkańców Mikołajek uskarżało się na bóle głowy, żołądka i mdłości.

W tamten poniedziałek, 28 kwietnia, profesor Zbigniew Jaworowski z Centralnego Laboratorium Ochrony Radiologicznej w Warszawie przyjechał do pracy jak zwykle przed dziewiatą. Od sekretarki dowiedział się, że o siódmej rano przyszedł teleks ze stacji IMGW w Mikołajkach, że radioaktywność powietrza jest tam 550 tysięcy razy wyższa niż wczoraj, i że podobnie jest w Warszawie. Parking przed instytutem był silnie skażony.

Profesor był w szoku. W czasie wielu lat pracy nigdy wcześniej nie zetknął się z tak wysokim poziomem skażenia. Meldunki, jakie nadchodziły jedne po drugim ze 140 placówek Służby Pomiaru Skażeń z całego kraju, alarmowały o fali ogromnego skażenia, które przesuwało się ze wschodu na zachód.

Spektrometryczne (pozwalające mierzyć kąty załamania i rozszczepienia promieni świetlnych) badanie pyłu zebranego w Centralnym Laboratorium Ochrony Radiologicznej już około 13.00 dało pewność, że źródłem skażenia był reaktor jądrowy.

Oficjalny komunikat sowieckiej agencji prasowej TASS pojawił się późnym wieczorem. Nie zawierał jednak ani nazwy reaktora, ani informacji niezbędnych do planowania działań ochronnych.

Jod: sprawa polityczna

Z radioizotopów zawartych w pyle najbardziej niebezpieczny był jod-131, mogący powodować rozwój komórek raka tarczycy.

Po analizie zebranych danych prof. Jaworowski wiedział już, że kilka milionów polskich dzieci może otrzymać dawkę tego izotopu w ilości przekraczającej 50 mSv. W tej sytuacji międzynarodowe autorytety medyczne zalecały profilaktyczne podanie jodu trwałego, blokującego dostęp jodu-131 do tarczycy.

– Zadzwoniłem do profesor Wandy Szotowej, w owym czasie wicedyrektorki Instytutu Matki i Dziecka w Warszawie i przesłałem jej odpowiednią literaturę, prosząc, aby przygotowała swoich kolegów pediatrów i endokrynologów do rozpoczęcia takiej akcji – wspominał po latach profesor.

Po południu Jaworowski przekazał tę informację – za pośrednictwem sekretarza naukowego PAN, prof. Zdzisława Kaczmarka – premierowi PRL Zbigniewowi Messnerowi. Kiedy około pierwszej w nocy wrócił do domu, powiedział żonie: „Wszystkie dzieci w Polsce powinny mieć podany jod".

Mniej więcej w tym czasie, kiedy profesor Jaworowski po wyczerpującym dniu wracał do domu, w gmachu Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (w latach 90. będzie on siedzibą giełdy) rozpoczynało się trwające do rana posiedzenie.


W gabinecie Mariana Woźniaka, sekretarza tegoż Komitetu, zebrali się: Jan Główczyk (odpowiedzialny za propagandę sekretarz KC PZPR), ministrowie zdrowia, spraw wewnętrznych, zagranicznych oraz rzecznik rządu. Około czwartej nad ranem dowieziono profesora Zenona Bałtrukiewicza, a także Jaworowskiego (który tej nocy spał w sumie dwie godziny).

Zgodnie z ich sugestią ustalono, że wszystkim dzieciom (w pierwszej kolejności ze wschodnich województw) zostanie podany nieradioaktywny jod, wstrzyma się wypas bydła na łąkach, a mleko od krów przebywających na pastwiskach nie będzie kierowane do sklepów.

– Około szóstej rano sekretarz Woźniak zatelefonował do Moskwy, do odpowiadającego mu rangą sekretarza Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego – opisywał po latach nocne spotkanie profesor Jaworowicz. – Po rozmowie stwierdził, że jego rozmówca nic nie wie o katastrofie w Czarnobylu. Wtedy w to nie wierzyliśmy, lecz dziś wiemy, że mogło być to prawdą.

Przed siódmą do gmachu KC PZPR przyjechał Wojciech Jaruzelski, pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego. W gronie kilku najbliższych współpracowników podjął decyzję o powołaniu komisji rządowej. Na jej czele stanął minister rolnictwa Zbigniew Szałajda.

29 kwietnia po 22.30 na biurka 49 wojewodów przyszedł teleks z Inspektoratu Obrony Cywilnej Kraju z informacją o zadaniach w związku ze skażeniem promieniotwórczym. W ciągu kilku kolejnych godzin w każdym z województw powołano kilkuosobowe zespoły. „Sanepid" otrzymał polecenie przeprowadzania pomiaru aktywności promieniotwórczej w mleku, mięsie i drobiu.

Pomiar aktywności dobowego opadu całkowitego przeprowadzało się tak: pracownik „Sanepidu" wystawiał na zewnątrz plastikową kuwetę z niewielką zawartością wody destylowanej. Po 24 godzinach zawartość kuwety trzeba było odparować, a następnie spalić na popiół w tzw. piecu muflowym. Popiół sypało się do miseczki pomiarowej i umieszczało w „domku" ołowiowym. Wewnątrz „domku" umieszczona była sonda wysyłająca promieniowanie, wykrywane następnie przez aparaturę pomiarową. Jednostką miary były bekerele na metr kwadratowy.

W przypadku, kiedy plastikową kuwetę (przydatną przecież dla kota) ktoś ukradł, czynność trzeba było powtórzyć.

Akcja „lugolowa"

Tymczasem z aptek zaczęła znikać jodyna. Mleka w proszku i masła zabrakło w sklepach tuż po tym, kiedy w telewizji pojawiły się pierwsze niepokojące informacje. Mówiły o tym, że należy ograniczać spożycie sałaty, szpinaku, szczawiu, szczypiorku, pietruszki, kopru, młodego rabarbaru, rzodkiewek. I że trzeba unikać podawania dzieciom mleka ze sklepu.

Pomysłodawcą akcji z płynem lugola (to wodny roztwór jodku potasu i pierwiastkowego jodu) był ktoś w ministerstwie zdrowia. Bo okazało się, że zapas tabletek jodowych jest zbyt mały, a przepis na płyn lugola znał każdy absolwent farmacji. Ustalono dawki dla grup wiekowych i wstępny zasięg. Później okazało się, że płyn podano 18,5 miliona ludziom, co było ponoć największą tego typu akcją na świecie.

W pierwszej kolejności wydawano go w 11 województwach ze „ściany" północno-wschodniej, gdzie poziom skażenia był największy. – Pamiętam przerażenie i brak dostępu do rzetelnej informacji – opowiadał kilka lat temu dr Ryszard Wiśniewski, dyrektor Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Białymstoku, który w kwietniu 1986 r. pracował jako lekarz w klinice chirurgii dziecięcej szpitala tamtejszej Akademii Medycznej. – Krążyły plotki, że gdzieś wylądował helikopter, że ktoś w kombinezonie pobiera do analizy piasek z przedszkolnej piaskownicy. No i wszędzie kolejki do aptek po płyn lugola, bo nie wiadomo było, kto ma go brać, a kto nie.

– Reakcje społeczne w Polsce na awarię w Czarnobylu analizowałbym jako przejaw paniki – mówi Marcin Zaremba, historyk z Uniwersytetu Warszawskiego. – Trochę przypominała panikę związaną z wojną koreańską w 1950 r. czy z ryzykiem wojny nuklearnej przy okazji konfliktu w kubańskiej Zatoce Świń w 1961 r. To naturalna reakcja: w sytuacji, kiedy ludzie pozbawieni są rzetelnych źródeł informacji i mają przekonanie, że władza coś przed nimi ukrywa, zwłaszcza że katastrofa wydarzyła się na terenie ZSRR, jest miejsce na piętrowe teorie i zwyczajne plotki, których nie sposób zweryfikować.

„Pod wieczór w Warszawie nastroje były już panikarskie" – zanotował w swoim dzienniku pod datą 29 kwietnia 1986 r. Mieczysław Rakowski, człowiek władzy, wówczas odsunięty przez Jaruzelskiego na boczny tor (pełnił mało znaczącą w strukturach władz PRL funkcję wicemarszałka sejmu). „Informacje o tym, na ile chmura radioaktywnego jodu zagraża zdrowiu, są sprzeczne" – pisał dzień później. – „Jedni twierdzą, że współczynnik radioaktywnego jodu nie jest groźny, inni, że kilkakrotnie przekracza dopuszczalne normy. W każdym razie niepokój jest ogromny".

Rakowski pisze dalej, że jeden z jego znajomych, lekarz, zrezygnował z wyjazdu na daczę na Mazurach, ponieważ dysponował wiarygodnymi danymi na temat wielkości skażenia.

Mimo to oficjalne pochody pierwszomajowe były podobnie liczne, jak te ubiegłoroczne. I podobnie jak w poprzednich latach, w większych miastach odbyły się demonstracje podziemnej „Solidarności", rozpędzane przez milicję.

Ukazujący się nielegalnie solidarnościowy „Tygodnik Mazowsze" odnotował, że 2 maja na ulicy Świdnickiej we Wrocławiu ośmioosobowa grupa działaczy ruchu „Wolność i Pokój" rozwinęła plakaty z napisem: „Czy atomowa śmierć ze wschodu jest inna?" oraz: „Następny będzie Żarnowiec" . W Żarnowcu koło Gdańska budowano wówczas pierwszą polską elektrownię atomową (po 1990 r. z budowy zrezygnowano).

Jako polityczną odczytano rezygnację kilku drużyn z rozpoczynającego się na początku maja w Kijowie „Wyścigu Pokoju". Polska drużyna miała demonstracyjnie odmówić wyjazdu; w końcu kolarze polecieli do Kijowa dzień później niż planowano. Na lotnisku żegnał ich wicepremier Zbigniew Gertych.

„W kolejkach jedno wielkie złorzeczenie" – notował Rakowski. – „Powtarza się słowo: zbrodniarze. Zdaje się, że przyjazne uczucia narodu dla ZSRR mamy na długi czas z głowy".

Informacje, dezinformacje

Początkowo informacji o katastrofie w Czarnobylu w polskich mediach prawie nie było, choć sowiecka telewizja w wieczornym dzienniku „Wriemia", nadanym w poniedziałek 28 kwietnia kilka minut po 21, przekazała komunikat Rady Ministrów ZSRR (po raz pierwszy pojawiła się nazwa „Czarnobyl").

Po południu 28 kwietnia polskie radio i telewizja podały jedynie, że dzień wcześniej nad północnymi regionami Polski przeszedł radioaktywny obłok i nikomu nie zagraża żadne niebezpieczeństwo.

Dzień później telewidzowie dowiedzieli się jedynie, że „radioaktywny obłok jodu znajduje się wysoko nad Polską, że nastąpiło jedynie podwyższenie stężenia aktywnego jodu w powietrzu, tendencja stężenia jest spadkowa i nie stwierdzono podwyższenia stężenia innych pierwiastków" – co było nieprawdą.

Późniejsze, podawane po 1 maja, informacje w prasie i telewizji były już bardziej rzetelne. Np. „Express Wieczorny" z 5 maja opublikował komunikat komisji rządowej wraz z tabliczką średnich wartości skażeń kraju.

– Reakcja w pierwszych dniach po katastrofie była typowa dla władz PRL: ukrywanie, chowanie głowy w piasek – mówi Marcin Zaremba. – Powołanie komisji rządowej i w sumie sprawne przeprowadzenie akcji lugolowej było jednak przyznaniem, że coś się stało i – koniec końców – chyba jakimś przełomem.

Zaremba: – Wiedza ekologiczna Polaków do dziś jest mniejsza niż na Zachodzie Europy, a 20 lat temu była śladowa. Nikt nie wiedział wtedy, jakie są skutki promieniowania ani czy dawka, którą otrzymaliśmy, jest dla nas bezpieczna. Zdawałem wtedy maturę i pamiętam nadzieje, jak się okazało płonne, że jej termin zostanie przesunięty. Zresztą informacji o rozmiarach i skutkach katastrofy przed 1 maja właściwie w ogóle nie było, bo przecież ludzie nie poszliby na pierwszomajowe pochody.

– Histerię antyczarnobylską nakręciły media i lobby ekologiczne – uważa prof. Jaworowski, od lat walczący z mitami i plotkami na temat katastrofy i jej skutków. – Kiedy w 1990 r. Sejm podjął decyzję o zaprzestaniu budowy elektrowni w Żarnowcu, skazując nas na węgiel, argument Czarnobyla był jednym z bardziej istotnych. Tymczasem skutki awarii w Czarnobylu są śladowe. Wystarczy powiedzieć, że dawka promieniowania na całe ciało, jaką otrzymali Polacy w ciągu pierwszego roku po czarnobylskiej awarii, wynosiła 0,27 mSv, co stanowi 11 proc. rocznej naturalnej dawki promieniowania, czyli takiej, jaką otrzymujemy od Matki Ziemi. W ciągu całego życia Polacy otrzymają od opadu czarnobylskiego dawkę wynoszącą ok. 0,9 mSv, czyli 0,5 proc. dawki, jaką zostaną napromieniowani ze źródeł naturalnych. Tak mała dawka nie może mieć zauważalnych skutków dla zdrowia ludności kraju.

Jednak badania, jakie przez lata prowadził zespół naukowców pod kierunkiem prof. Idy Kinalskiej z Kliniki Endokrynologii Akademii Medycznej w Białymstoku, mówią co innego. W ramach dwóch edycji badań pod nazwą „Czarnobyl I" (bezpośrednio po katastrofie) i „Czarnobyl II" (10 lat później), zespół białostockich endokrynologów przebadał 21 tys. mieszkańców dawnych województw białostockiego, suwalskiego, łomżyńskiego i częściowo olsztyńskiego.

Co się okazało? – Gdy doszło do awarii w elektrowni, tarczyca u mieszkańców tej części kraju zaczęła chłonąć jod radioaktywny i inne jodki, które wywarły na nią bardzo niekorzystny wpływ – twierdzi prof. Kinalska. Białostoccy endokrynolodzy zaobserwowali, że co druga przebadana kobieta w wieku poniżej 50 lat ma powiększoną tarczycę, a u dzieci wykazano pojawiające się niegroźne guzki tarczycy. Także u osób, które w 1986 r. były dziećmi, stwierdzono większą od normalnej ilość przeciwciał przeciwtarczycowych, co skutkuje większą ilością przypadków nadczynności tarczycy.

Jednak najbardziej alarmująco brzmi inne ustalenie zespołu: po 1986 r. liczba zachorowań na raka tarczycy wśród mieszkańców Polski północno-wschodniej wzrosła dziesięciokrotnie. – Ten rodzaj nowotworu jest zależny od promieniowania – komentuje prof. Kinalska.

– To histeria – polemizuje prof. Jaworowski. – Ona zaczęła się już wtedy, w kwietniu 1986 r. Do nas, do Centralnego Laboratorium Ochrony Radiologicznej, dzwoniły tysiące osób z prośbą o informacje, o radę. Pamiętam pewną kobietę, nauczycielkę z Gdańska. Miała czerwoną twarz i była przekonana, że to skutek Czarnobyla. Nie chciała mi uwierzyć, więc osobiście zawiozłem ją do Katedry Chorób Skórnych Akademii Medycznej, gdzie pracował mój znajomy. Po konsultacji okazało się, że kilka dni wcześniej owa pani była na wycieczce klasowej w młodniaku sosnowym, a zaczerwienienie na twarzy było klasyczną ostrą alergią pyłkową.

– Zresztą – dodaje Jaworowski – ja się nie dziwię tej kobiecie, bo takie brednie opowiadają nawet lekarze. Kilka miesięcy temu miałem wykład na temat skutków Czarnobyla. Po wykładzie jedna ze słuchaczek, studentka, powiedziała, że jej ciocia zmarła na raka w 1987 r. – rok po katastrofie, i że lekarz powiedział, iż to Czarnobyl. Ręce opadają.

– Muszę podkreślić, że kuracja lugolowa przeprowadzona na wielką skalę po katastrofie przyniosła skutek – mówi profesor Kinalska. – W białoruskim Homlu, którego odległość od Czarnobyla jest niemal dokładnie taka jak Białegostoku, zachorowalność na nowotwory tarczycy jest nieporównanie większa.

Ukryta prawda?

W styczniu 1987 r. na zasypanym śniegiem trawniku przed blokiem na jednym z warszawskich osiedli znaleziono ciało mężczyzny. Zbigniew Wołoszyn, jeden z pracowników Centralnego Laboratorium Ochrony Radiologicznej, fizyk. Wypadł z okna mieszkania na 12 piętrze, czy może został wypchnięty?

Według relacji jego przyjaciół Wołoszyn, działacz podziemnej „Solidarności", po katastrofie w Czarnobylu przez osiem miesięcy robił pomiary promieniowania i zbierał dowody mające skompromitować niektórych pracowników Centralnego Laboratorium. Wyniki badań i kopie dokumentów miał gromadzić w zeszycie. Podobno wykazywały one, że procedury zastosowane przez Laboratorium były błędne. Że wartość poziomu skażeń była zaniżona.

Podobno, bo zeszytu nigdy nie odnaleziono. Dwukrotne śledztwo (jedno już w latach 90.) prowadzone w sprawie tej śmierci nie przybliżyło do jej rozwikłania. Oficjalną wersją, którą kwestionuje rodzina i dawni przyjaciele Wołoszyna, jest samobójstwo lub nieszczęśliwy wypadek.

– Nie ma żadnych tajemnic Czarnobyla, niczego nie ukrywano – mówi profesor Jaworowski. – 377 stron szczegółowych badań pomiarów wraz z opisem zastosowanej metody opublikowano jeszcze w 1986 r. na Zachodzie, w języku angielskim. Drugi raz wydano to w Polsce na początku lat 90. Tu już nie ma nic do ujawnienia, nic do odkrycia. Wszystko zostało powiedziane.