02 maja 2006

Od czarnobylskiego ognia spłonęło wielkie imperium

Żródło: Tygodnik Powszechny
30.04.2006

Co się stało 20 lat temu?
Był 15 grudnia 2000 r., gdy oficjalnie zamknięto Czarnobylską Elektrownię Atomową. Polecenie wydał – przed kamerami telewizji – prezydent Leonid Kuczma. Wydarzenie to można uznać za symbol tego, co działo się wokół Czarnobyla przez długie lata: ciągu błędów i nadużyć, nieporozumień, półprawd, mitów i kłamstw, niekiedy wołających o pomstę do Nieba.
Tadeusz A. Olszański



Dlaczego symbol? Ano dlatego, że elektrownia bynajmniej nie została zamknięta. Została jedynie wyłączona. Nadal pracują tam trzy tysiące osób, nadal w dwu reaktorach jest paliwo jądrowe.

Ale gest Kuczmy wystarczył, by świat poczuł się usatysfakcjonowany i bezpieczny – i by nie wywiązał się ze zobowiązań finansowych mających wspomóc budowę nowej osłony reaktora, zniszczonego w kwietniu 1986 r.

Zniszczony blok elektrowni w Czarnobylu /fot. www.pripyat.com
Zniszczony blok elektrowni w Czarnobylu /fot. www.pripyat.com

Katastrofa


25 kwietnia 1986 r. czwarty, najnowszy blok Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej przygotowywano do zatrzymania. Miał zostać poddany rutynowemu przeglądowi, zapewne zamierzano usunąć pewne usterki. Przy okazji kierownictwo elektrowni postanowiło przeprowadzić eksperyment, sprawdzający możliwości przeciwdziałania skutkom nagłej przerwy w dostawach prądu, także do pomp chłodzących reaktor. Eksperyment źle zaplanowano i źle przeprowadzono, a seria błędów operatorów i ich przełożonych doprowadziła około północy 26 kwietnia do powstania w rdzeniu reaktora temperatury, w której rozpadają się cząsteczki wody. Powstała mieszanina piorunująca. O pierwszej w nocy seria wybuchów rozerwała korpus reaktora i wyrzuciła w powietrze ogromną ilość materiałów promieniotwórczych.

Obsługa długo nie rozumiała, co się stało. Przez kilka godzin chłodzono wodą nieistniejący już reaktor, a ogromne ilości pary wodnej powiększały emisję skażeń. Szczęściem obsługa trzeciego bloku (stanowiącego jedną budowlę z czwartym) wbrew wyraźnemu poleceniu zdecydowała się przestawić reaktor w tryb jałowy. Gdyby nie to, on także zostałby zniszczony, gdyż wodę z jego systemu chłodzenia użyto do chłodzenia bloku czwartego.

Wybuch miał charakter chemiczny; wybuch jądrowy w jakimkolwiek reaktorze atomowym jest niemożliwy ze względu na prawa fizyki. Jego bezpośrednią konsekwencją był pożar: przy wolnym dostępie powietrza zapaliło się dwa i pół tysiąca ton grafitu, używanego do kontroli reakcji łańcuchowej. Powstał komin cieplny, który przez tydzień „pompował" substancje promieniotwórcze na wysokość przeszło dziesięciu kilometrów. To dlatego mogły one zostać rozniesione nad cały świat.

Zduszenie pożaru groziło jeszcze większą katastrofą. Ciąg powietrza, wzbudzany przez płonący grafit, chłodził rozpalone paliwo jądrowe, które inaczej mogłoby przepalić kolejne stropy i dotrzeć do zbiornika wodnego w podziemiu. Wtedy wybuch pary rozniósłby pół elektrowni. Zrzucenie z helikopterów między 27 kwietnia a 2 maja pięciu tysięcy ton piasku, gliny i węgliku boru miało jedynie stłumić płomienie, powstrzymać emisję skażeń. I to się udało, podobnie jak wypompowanie wody ze zbiornika. Później, 9 maja, po wypaleniu się większości grafitu, ten gigantyczny tampon załamał się – i w powietrze znów uniosły się masy radioaktywnych popiołów. Te opadły jednak już w bezpośrednim sąsiedztwie elektrowni.

Akcja ratunkowa obfitowała w akty niekłamanego, żołnierskiego bohaterstwa. Prowadzono ją, zwłaszcza na początku, chaotycznie. Ale też nikt na świecie nie stanął wcześniej wobec podobnego wyzwania. Z 200 tysięcy uczestników akcji ratunkowej i wstępnej dezaktywacji 134 osoby zapadły na chorobę popromienną. 28 z nich zmarło w ciągu kilku tygodni. Jeszcze dwie osoby zmarły od oparzeń, a jeden z pracowników czwartego bloku, Wałerij Chodemczuk, zginął pod gruzami (jego ciała nie wydobyto).

Taki jest bilans bezpośrednich ofiar katastrofy.

Przyczyną awarii była seria błędów obsługi, niekompetencja i zadufanie. Jeśli nawet przyczyniły się do niej usterki w budowie reaktora, miały trzeciorzędne znaczenie. Jednak taka katastrofa była wpisana w samą konstrukcję reaktorów RBMK z moderatorem grafitowym. W moderowanych wodą reaktorach WWER podobna awaria była niemożliwa (choć i w taką konstrukcję, jak w każdą inną, wpisane są określone potencjalne katastrofy). Te reaktory były niebezpieczne – i nadal są, bo sporo ich pracuje w Rosji.

Nie był to pierwszy poważny wypadek w Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej. W 1982 r. podczas włączania reaktora po przerwie konserwacyjnej przez pomyłkę wyłączono jego chłodzenie. Doszło do przegrzania reaktora, stopienia części paliwa i uwolnienia substancji promieniotwórczych przez system wentylacyjny. Obsługa zorientowała się „już" po kilkudziesięciu minutach, więc awaria nie przekształciła się w katastrofę. Ale do dziś nie wiemy, jaki był rozmiar ówczesnego skażenia, choć niewątpliwie znacznie mniejszy niż w 1986 r.

Po katastrofie

Ugaszenie pożaru umożliwiło budowę tzw. sarkofagu (po ukraińsku Ukryttia, Schron), otaczającego zniszczony czwarty blok ze wszystkich stron, także od spodu, pod fundamentami (ta część, zabezpieczająca wody gruntowe na wypadek przepalenia fundamentów, wydawała się wówczas najważniejsza). Ukończono go w listopadzie 1986 r.

Ze względu na bardzo wysoki poziom promieniowania konstrukcję montowano przy użyciu zdalnie sterowanych dźwigów, więc z niewielką dokładnością. Była to konstrukcja pionierska – nikt wcześniej nie musiał projektować ani wznosić takiej budowli.

Budowli, a nie „sarkofagu", gdyż nie chodziło o to, by odciąć dostęp do zniszczonego bloku. Musiał on pozostawać pod stałym nadzorem, nikt bowiem nie wiedział, jak będzie zachowywać się magma roztopionego uranu, plutonu i betonu. Konieczny był więc dostęp dla ludzi i sprzętu.

Z terenów skażonych wysiedlono ponad 350 tys. ludzi (niektóre miejscowości objęto wysiedleniem dopiero w połowie lat 90.). 6 maja 1986 r. rozważano nawet wysiedlenie Kijowa. Na najbardziej skażonych terenach: tam, gdzie opadały większe fragmenty paliwa jądrowego, podjęto szeroko zakrojoną akcję dezaktywacyjną. Tzw. rudy las – sośninę porażoną tak silnie, że igliwie zrudziało i opadło – wycięto i zasypano ziemią. Część silnie skażonej ziemi także zasypywano piaskiem, ale co najmniej kilka wysiedlonych wsi, zamiast zburzyć budynki i przykryć je ziemią, spalono bez myśli o tym, że powoduje to dalszą migrację skażeń. A dziesiątki skażonych podczas akcji ratunkowej śmigłowców i setki samochodów pozostawiono na polanach. Szabrownicy nie czekali długo.

Wyrzut substancji promieniotwórczych trwał dziesięć dni; większość ciężkich pierwiastków opadła w promieniu stu kilometrów od elektrowni. Opad promieniotwórczy skoncentrował się głównie na Polesiu (po obu stronach granicy ukraińsko-białoruskiej), a także we wschodniej części Białorusi oraz między Briańskiem a Tułą. Lżejsze, w większości krótko żyjące izotopy obiegły cały świat.

Migracja izotopów wciąż trwa. Z tysięcy kilometrów kwadratowych lasów i pól, których nie sposób było odizolować, wiatr unosi je z kurzem. Każdej wiosny rozsiewa je pylenie traw i zdziczałych zbóż. Każdego lata porywa je dym samorzutnych (i nie tylko samorzutnych) pożarów łąk i lasów, porywają wylewy rzek i strumieni. Te najcięższe siła grawitacji pociąga coraz głębiej – kiedyś dotrą do warstw wodonośnych. Jeszcze inne opuszczają strefę na butach pielgrzymów odwiedzających groby bliskich i w workach szabrowników.

Dzięki temu izotopy „poczarnobylskie", choć coraz szerzej rozprzestrzenione, są coraz bardziej rozproszone, coraz bardziej zmieszane z innymi źródłami promieniowania przenikliwego w naszym otoczeniu (choćby radonem, emitowanym przez warstwy granitu). Ich oddziaływanie jest coraz mniej wyróżnialne, coraz słabsze. Wynika to z praw fizyki, z samej natury świata.

Była to jedna z największych katastrof technogennych, choć – wbrew medialnym kliszom – nie największa. Dwa lata wcześniej wybuch w fabryce chemicznej w Bhopalu (Indie) kosztował 15 tys. istnień ludzkich – nie licząc uszkodzeń wrodzonych u dzieci rodzących się po katastrofie.

Zainteresowanym szczegółami katastrofy w Czarnobylu, dotyczącymi rozmiarów skażeń i dawek, rodzajów izotopów etc., polecam artykuł prof. Zbigniewa Jaworowskiego w kwietniowym numerze „Świata Nauki". Sam przejdę do pośrednich skutków katastrofy, znacznie poważniejszych niż jej bezpośrednie, fizyczne i techniczne, a nawet medyczne konsekwencje.

Bo od czarnobylskiego ognia spłonęło imperium.

Duchowy Czarnobyl

Upadek państwa sowieckiego był wynikiem wielu czynników. W połowie lat 80. Związek Sowiecki usiłował dźwignąć się z kryzysu, utrzymać status supermocarstwa, zagrożony wobec beznadziejnie już przegranej wojny w Afganistanie oraz niemożności sprostania rozwojowi technologicznemu USA.

Taki był istotny cel przebudowy (pieriestrojki) podjętej przez Michaiła Gorbaczowa. Projektu, który mógł się powieść, skoro powiodło się podobne przedsięwzięcie w Chinach. Nie powiódł się z wielu powodów. A Czarnobyl nie był wśród nich ostatnim.

Pierwszą reakcją władz sowieckich na katastrofę było kłamstwo. Oficjalne przesłanie brzmiało: nic się nie stało, niech się święci Pierwszy Maja, wszyscy do walki z alkoholizmem. Nie żartuję: od 1985 r. sowiecka nomenklatura była do tego stopnia zaabsorbowana „osuszaniem" kraju (czyli odbieraniem człowiekowi sowieckiemu artykułu pierwszej potrzeby, porównywalnego z chlebem), że 28 kwietnia 1986 r. pierwszy sekretarz kijowskiego komitetu Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego, indagowany o katastrofę przez członków organizacji partyjnej Uniwersytetu Kijowskiego, odpowiedział dosłownie: „Aleście wymyślili problem. My się zastanawiamy, czy sprzedawać pierwszego maja wódkę, czy nie. To jest problem!". Tego dnia Kijów już wiedział o katastrofie, choć nieoficjalnie. I kto tylko mógł, wywoził dzieci z miasta.

Opisany epizod mówi coś więcej: ludzie nie tylko wiedzieli, ale odważyli się pytać, głośno i wyraźnie. Parę dni później wiedzieli już wszyscy – ewakuacji setek tysięcy ludzi (w większości przez Kijów) i angażowania tysięcy instytucji w akcję ratunkową nie dało się utajnić. A kilkudniowe ukrywanie tego, co było nie do ukrycia, wstrząsnęło społeczeństwem. Tym bardziej, że nie chodziło o kolejne mniej lub bardziej abstrakcyjne kłamstwa polityczne czy bajki o tym, że „lokomotywy staniały", ale o zdrowie dzieci.

Już po kilku miesiącach zaczął powstawać, przede wszystkim na Ukrainie, spontaniczny ruch ekologiczny, skupiający głównie młodzież i intelektualistów. Władze nie wiedziały, co z nim zrobić – tworzenie organizacji nieformalnych (tj. niezależnych od partii komunistycznej) od niedawna było oficjalnie tolerowane. A co inteligentniejsi członkowie elit komsomolskich zajmowali się już bogaceniem, „front ideologiczny" niewiele ich obchodził.

Kilka miesięcy po katastrofie w Czarnobylu doszło do pożaru biblioteki Akademii Nauk w Leningradzie, który akademik Dimitrij Lichaczow nazwał „duchowym Czarnobylem". Hasło padło na podatny grunt. Z dnia na dzień powstało pojęcie „ekologii ducha", a „nieformałowie" zaczęli nie tylko pytać o Czarnobyl, ale upominać się o historię i kulturę narodową, o prawa języka ukraińskiego i – z mniejszą determinacją – białoruskiego (podobne były reakcje w Rosji, choć tam z oczywistych względów nie istniała kwestia językowa). Do ruchu, który z ekologicznego stawał się narodowym, przyłączało się coraz więcej intelektualistów bez dysydenckich sympatii, jak wielki prozaik Ołeś Honczar czy wybitny poeta Borys Olijnyk (który także w niepodległej Ukrainie nie zerwał z partią komunistyczną).

W 1987 r. Gorbaczow ogłosił politykę jawności życia publicznego (Głasnosti). Nie miał innego wyjścia: ludzie sami brali tę jawność, a władze – już za słabe, by to przebudzenie stłumić – musiały stanąć na jego czele, aby choć trochę je kontrolować. Bezskutecznie: prawda coraz szerzej torowała sobie drogę (a obok niej torowały sobie drogę nowe nieprawdy). Po paru latach system komunistyczny zwietrzał do tego stopnia, że nie dało się go utrzymać. Czy jednak Gorbaczow proklamowałby jawność, gdyby nie było takiej społecznej reakcji na katastrofę czarnobylską? Można wątpić.

Katastrofa czarnobylska zachwiała również gospodarką sowiecką, i tak się załamującą. Koszty akcji ratunkowej, przesiedlenia kilkuset tysięcy ludzi, budowy nowych osiedli etc. szły w miliardy dolarów. Sfinansowano je kosztem innych celów – żaden budżet nie może mieć aż takich rezerw „na wydarzenia nadzwyczajne". Potem dołączyły dalsze koszty, dalsze szkody, jak choćby trwała rezygnacja z wykorzystania Prypeci i Dniepru jako szlaków żeglugowych.

Już po kilku latach wątki ekologiczne zeszły na dalszy plan, a katastrofa czarnobylska i los jej ofiar (podobnie jak weteranów wojny afgańskiej, bardzo licznych na Ukrainie) zeszły do roli demagogicznych haseł najróżniejszych ugrupowań. Ukraińska elita podjęła walkę o prawo do tożsamości narodowej, a potem – o niepodległość.

Ale nie można zapomnieć, że droga prowadząca do ogłoszenia niepodległości Ukrainy i rozwiązania Związku Sowieckiego zaczęła się wtedy, w kwietniu 1986 r. – od niewygodnych pytań o pożar elektrowni w Czarnobylu.

Gorzka gwiazda Piołun

Kilka lat przed katastrofą Lina Kostenko napisała w jednym z wierszy „I wschodzi ponad Dnieprem gorzka gwiazda piołun. / Tam wybuch. Ówdzie wulkan. Ruina. Zagłada" (fragment wiersza *** [Strasznyj kalejdoskop...], w tłumaczeniu autora).

W 1986 r. te słowa znakomitej popularnej poetki skojarzono z katastrofą, co nadało Czarnobylowi wymiar apokaliptyczny. Bo czornobyl to jedna z potocznych ukraińskich nazw piołunu (w botanicznym nazewnictwie jest to bylica pospolita). A czarnobylska elektrownia położona jest nieco powyżej Kijowskiego Zbiornika Wodnego, głównego źródła wody dla metropolii. Biblijna Gwiazda Piołun spadła właśnie na źródła wód (Apokalipsa 8,10-11). Wielu ludzi w Kijowie było wówczas przekonanych, że woda zmieniła smak.

Tereny objęte wysiedleniem w oficjalnej terminologii nosiły nazwę stref (zon). To słowo wywołało niemal natychmiastowe skojarzenie z filmem „Stalker" – do tego stopnia, że ludzi nielegalnie przedostających się do zony (w większości szabrowników) zaczęto nazywać stalkerami. I to skojarzenie kształtowało w świadomości społecznej obraz zagrożeń związanych z katastrofą czarnobylską. Tym bardziej, że przejmujący film Tarkowskiego łatwo było uznać za jej przeczucie.

Niemal natychmiast po katastrofie pojawiły się apokaliptyczne pogłoski o jej następstwach. Można było usłyszeć o dziesiątkach tysięcy zmarłych, grzebanych w masowych grobach, o świecących chmurach (także w Polsce!), o samolotach, które celowo wytrącały z powietrza substancje radioaktywne nad Białorusią, a wkrótce – o „popromiennych mutacjach", zmianach, jakie pod wpływem promieniowania zachodziły u całych populacji różnych gatunków roślin czy zwierząt. Wiele lat później białoruskie dzieci wierzyły w istnienie bajkowego „potwora radiacji", którego można było bać się „racjonalnie", inaczej niż niewyczuwalnego dla człowieka promieniowania.

Opowieści te, rzadko oparte na faktach, brały się nie tylko z zakorzenionego lęku przed wojną jądrową, ale też z popularnej fantastyki amerykańskiej, która właśnie wtedy, dzięki pieriestrojkowym klubom wideo, docierała masowo do mieszkańców sowieckich miast. To z tych filmów brały się przywołane wyżej pojęcia o mutacjach, sprzeczne z elementarną wiedzą biologiczną. A i przekonanie o promieniowaniu jako źródle nieuniknionej, „milczącej" śmierci wydaje się mieć związek z filmem „Ostatni brzeg".

Koniec lat 80. przyniósł załamanie zaufania do nauki i rozwój najróżniejszych irracjonalizmów. Łatwo wierzono we wszystko, czy to w „uzdrowiciela" Kaszpirowskiego, czy to w to, że wódka zabezpiecza przed promieniowaniem, a czerwone wino „wypłukuje radionuklidy" z organizmu, czy wreszcie w to, że katastrofę czarnobylską wywołano celowo, by wyniszczyć naród ukraiński.

W to ostatnie przed dziesięciu laty wierzyła znaczna część Ukraińców. Wielu zapewne wierzy do dziś. W mediach można spotkać określenia takie, jak „atomowa mina, podstępnie podłożona pod samo serce Ukrainy przez moskiewskie imperium". W 1989 r. ukraińscy patrioci żądali „czarnobylskiego procesu norymberskiego". W tym roku pojawiło się w Kijowie otwarte porównanie Hołodomoru z 1933 r. oraz katastrofy czarnobylskiej, jako dwóch zbrodni ludobójstwa.

To ostatnie skojarzenie przypomina, że Ukraina wciąż żyje w cieniu przemilczanej przez dziesięciolecia katastrofy z lat 30., kiedy to co najmniej trzy miliony ofiar pochłonął głód, który nie był klęską elementarną, ale wynikiem błędnej polityki gospodarczej, a może nawet – zbrodniczego zamiaru. Dopiero dziś Ukraina odzyskuje pamięć i celebruje żałobę po ofiarach Hołodomoru. O Czarnobylu można było głośno mówić, gdy to pierwsze wydarzenie wciąż było najściślejszym tabu. Czy i to nie przyczyniło się do wyolbrzymienia konsekwencji tragedii czarnobylskiej?

Dwa oblicza katastrofy

Długofalowe konsekwencje katastrofy są przedmiotem zaciekłych sporów. Jedni twierdzą, że wyzwolone wówczas promieniowanie przenikliwe zabiło już dziesiątki tysięcy ludzi i zabije jeszcze setki tysięcy, inni – że główną konsekwencją Czarnobyla jest irracjonalna „radiofobia", gdyż skutki promieniowania dla zdrowia są znikome, a w każdym razie – niemierzalne.

Te dwa stanowiska zazwyczaj łączą się z negatywnym lub pozytywnym stosunkiem do rozwoju energetyki jądrowej, przedmiotem jednego z istotniejszych sporów politycznych współczesnej Europy.

Zgodnie z oficjalnymi danymi ukraińskimi, w kraju tym skażone zostały 2293 miejscowości w dwunastu obwodach. Liczba poszkodowanych to 2 930 184, w tym 901 050 dzieci. Dokładność tych liczb wskazuje, że chodzi o osoby oficjalnie uznane za poszkodowanych. Inne dane mówią o 5 mln napromieniowanych na Ukrainie, 9 mln (w tym 3 mln dzieci) na Ukrainie, Białorusi i Rosji, pół miliona zmarłych spośród dwóch milionów oficjalnie uznanych za ofiary Czarnobyla na Ukrainie, drugie tyle na Białorusi i 100 tys. w Rosji. Jeszcze inne źródła twierdzą, że w latach 1986–1990 w całym Związku Sowieckim w następstwie katastrofy czarnobylskiej zmarło 167 tys. osób, że do 2005 r. zmarło ponad 30 tys. uczestników likwidacji następstw katastrofy itd. Nadwyżka raka tarczycy, wywołana przez emisję jodu-131 (jedynego, który można jednoznacznie powiązać z katastrofą), szacowana jest na 4 tys. przypadków do 2002 r., ale te same dane mówią o tym, że w 99 proc. został on wyleczony.

Z drugiej strony szacunki Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej (IAEA) mówią, że spośród 650 tys. uczestników likwidacji następstw katastrofy (do 1990 r.) około 6 tys. może umrzeć przedwcześnie z tego powodu; raporty Komitetu Naukowego ONZ ds. Skutków Promieniowania Jądrowego (UNSCEAR) z 2001 r. i Forum Czarnobylskiego z 2005 r. wręcz zaprzeczają wzrostowi zachorowań w konsekwencji katastrofy czarnobylskiej, sugerując, że widoczne pogorszenie stanu zdrowia mieszkańców Białorusi i Ukrainy jest skutkiem przesadnej reakcji psychicznej i ujawnienia licznych chorób niemających związku z promieniowaniem przenikliwym. Podobnego zdania jest Światowa Organizacja Zdrowia.

To ostatnie niewątpliwie jest prawdą: nie sposób przypisać wpływowi promieniowania chorób reumatycznych, gruźlicy czy cukrzycy, masowo wykrywanych po Czarnobylu. Nie dysponujemy poważnymi danymi epidemiologicznymi sprzed katastrofy, nie wiemy więc, czy można tu mówić o wzroście zachorowań. Nie ulega wątpliwości, że w schyłkowym okresie Sowietów, a zwłaszcza po rozpadzie imperium, jakość życia i stan zdrowia jego mieszkańców pogorszyły się gwałtownie, że załamanie demograficzne objęło wszystkie kraje postkomunistyczne, że nadużywanie alkoholu i tytoniu oraz życie w przewlekłym stresie obniżają ogólną odporność organizmu. Tak np. znaczącego wzrostu śmiertelności niemowląt po katastrofie nie da się jednoznacznie przypisać radioaktywności, a zaburzeń psychicznych wśród dzieci urodzonych kilka lat po Czarnobylu w ogóle nie da się jej przypisać.

Media, zwłaszcza te poszukujące sensacji, każdą wadę wrodzoną człowieka czy zwierzęcia chętnie składają na karb Czarnobyla. Wolontariusze, opiekujący się dziećmi z wadami rozwojowymi, przypisują je promieniowaniu, bo tylko tak mogą zdobyć sponsorów, choć takie same wady 40 lat temu przypisywano alkoholizmowi rodziców. Wreszcie ci, którzy z katastrofalnych skutków jakiejkolwiek dawki promieniowania uczynili artykuł wiary, nie dają się niczym przekonać.

Syndrom Czarnobyla

Tymczasem skażenie radioaktywne pochodzące z katastrofy czarnobylskiej nie jest jedynym źródłem promieniowania przenikliwego. Nie jest nawet głównym: na znacznej części obszarów wówczas skażonych naturalne tło promieniotwórcze jest znacznie wyższe od skażenia. A większość wysiedlonych Ukraińców przeniesiono na tereny, na których to tło było jeszcze wyższe, bo granitowa płyta, źródło radonu, jest tam bliżej powierzchni ziemi.

Na początku kwietnia tego roku w Kijowie zbadano poziom promieniowania. Najniższe stwierdzono na brzegu Dniepru: tam, gdzie należało oczekiwać osadu izotopów pochodzących z nurtów rzeki. Najwyższe zaś (wyraźnie przekraczające normę) – przed gmachem merostwa i u stóp pomnika Szewczenki. W obu przypadkach źródłem jest lokalna koncentracja granitu. Nawet jeśliby uznać, że dziś na Ukrainie rak zawsze wiąże się z promieniotwórczością – to z którym jej źródłem?

Ekologiści (nie „ekolodzy" – ekologia jest nauką, ekologizm ruchem społecznym i ideologią) nie przyjmują tych danych do wiadomości, domagając się uwzględnienia przyszłego skumulowanego wpływu niewielkich dawek promieniowania. To prawda, nie możemy wykluczyć takiego skumulowanego wpływu, choć można wątpić, czy da się on kiedykolwiek zidentyfikować czy to narzędziami medycyny, czy statystyki. Na razie to tylko obawa, nie fakt.

Tymczasem skutki powszechnego strachu przed promieniowaniem są faktem. Okazały się poważne, między innymi dlatego, że problem ten został zlekceważony (i jest lekceważony do dziś), a samo zjawisko jedni traktowali z pogardą jako nieuzasadnioną „radiofobię", inni zaś zaprzeczali mu, twierdząc że miliony Ukraińców straciły zdrowie w następstwie oddziaływania promieniowania przenikliwego. Nikt nie usiłuje leczyć, ba, nawet opisać rzeczywistego schorzenia będącego konsekwencją katastrofy, które określiłbym mianem „syndromu depresji poczarnobylskiej", a na Ukrainie przybrało rozmiary choroby społecznej. Ale to schorzenie (i wszystkie odeń pochodne, bo depresja pociąga ogólne obniżenie odporności) nie jest skutkiem promieniowania przenikliwego.

Na potwierdzenie jeden przykład: większość czarnobylskich energetyków, którzy po katastrofie przenieśli się do Kijowa, choruje i już 10 lat temu była niezdolna do pracy, podczas gdy ci, którzy pozostali w elektrowni, są na ogół zdrowi i żywotni, mimo że codziennie narażają się na znacznie podwyższone promieniowanie.

To, że przyczyną depresji poczarnobylskiej nie jest promieniowanie, ale wysiedlenie z rodzinnych stron, utrata majątku, strach, stres, wreszcie oficjalne zaliczenie do kategorii „ofiar", nie umniejsza cierpienia. Ci ludzie rzeczywiście są chorzy. I są ofiarami katastrofy czarnobylskiej. Ale nie radioaktywności, lecz określonych działań i zaniechań władzy publicznej. A także nieodpowiedzialności mediów, podchwytujących każdą bzdurę o Czarnobylu.

Nawet jeśli „czarnobylska nadwyżka" przypadków raka wyniesie w najbliższych dziesięcioleciach nie kilka, a kilkadziesiąt tysięcy (czego nigdy nie będziemy mogli wykazać jednoznacznie), straty zdrowotne spowodowane czarnobylską depresją są daleko większe. Już dziś.

Jest wszakże jeszcze jedna grupa niewątpliwych, a śmiertelnych ofiar Czarnobyla, o którą, o ile wiem, nikt się dotychczas nie upomniał. To kilkaset tysięcy, może ponad pół miliona nienarodzonych, zamordowanych w ciągu kilku miesięcy po katastrofie w całej Europie. Zamordowanych w dużej mierze z inicjatywy lekarzy, obawiających się uszkodzeń wrodzonych, związanych z napromieniowaniem. To, że dzieci, którym pozwolono wówczas żyć, nie miały tych wad więcej niż starsze roczniki, przekonuje, że lekarze się mylili.

W realnym bilansie ofiar Czarnobyla nienarodzeni są grupą najliczniejszą. Co do tego nie ma wątpliwości. Ale znów: to nie są ofiary promieniowania przenikliwego, ale panicznego strachu, cynizmu i podłości.

Po 20 latach

W 1991 r. wyłączono drugi blok Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej, w 1996 r. – pierwszy, wreszcie w 2000 r., pod presją międzynarodową – trzeci, bezpośrednio sąsiadujący z sarkofagiem. Ale tylko drugi blok jest rzeczywiście nieczynny; w dwu pozostałych wciąż jest paliwo jądrowe. Nie można go wyjąć, bo nie ma dodatkowego basenu „chłodzenia", w którym elementy paliwowe, bardziej radioaktywne niż przed wykorzystaniem, muszą spoczywać co najmniej kilkanaście lat.

Elektrownię zamknięto nie dlatego, że była niebezpieczna, ale dlatego, że była symbolem katastrofy czarnobylskiej. Za tę cenę Ukraina ocaliła swój program jądrowy, istotny z punktu widzenia jej niezależności energetycznej.

Sarkofag okazał się budowlą niedoskonałą, co nie może dziwić, skoro był konstrukcją eksperymentalną. Nie ma wątpliwości, że trzeba zbudować nad nim nowy obiekt. Niestety, wiele wskazuje, że prace studyjne obliczone były dotychczas głównie na wyciągnięcie środków od zachodnich sponsorów. Wciąż niezbyt rozumiemy też, co dzieje się w ruinach reaktora, gdzie od czasu do czasu spontanicznie rośnie – i ponownie spada – emisja neutronów.

Na „likwidację skutków katastrofy" wydano już – tylko na Ukrainie – 12 miliardów dolarów. Nikt nie wie, jaką część tych środków rozkradziono lub zmarnotrawiono, jednak z pewnością znaczną. Pierwsze ujawnione afery z tym związane miały miejsce w 1998 r.

Uznani za poszkodowanych z jednej strony otrzymują śmieszne dodatki do emerytur, z drugiej – korzystają z licznych ulg socjalnych, które w istocie umacniają postsowiecką kulturę zależności od państwa. W marcu tego roku parlament Ukrainy przyznał dzieciom „czarnobylców", bez względu na wiek (!), 50-procentową ulgę w opłatach za mieszkanie i telefon. Na szczęście prezydent Wiktor Juszczenko zawetował ten absurd.

Do zony powraca życie. Zdziczała przyroda ma się świetnie (pojawiły się nawet rysie), prowadzona jest gospodarka leśna, a na terenach objętych pełnym wysiedleniem mieszka znów prawie 10 tys. ludzi (tylko na Ukrainie). Nie są to wyłącznie starcy; w zeszłym roku otwarto tam pierwszą nową szkołę. A od 2001 r. elektrownia i jej okolice są dostępne dla turystów.

Na Ukrainie coraz śmielej mówi się o możliwości powrotu ludzi i gospodarki rolnej na słabiej skażone tereny. Na Białorusi program taki jest realizowany od kilku lat. O tym, co się dzieje na skażonych terenach Rosji, wiadomo najmniej.

W co chcemy wierzyć?

Wspomniane wyżej raporty Komitetu Naukowego ONZ ds. Skutków Promieniowania Jądrowego z 2001 r. zostały na Ukrainie przyjęte z niechęcią lub wręcz wrogością. Padły nawet słowa o „szyderstwie nad grobami". Można oczekiwać, że międzynarodowa konferencja w rocznicę katastrofy, organizowana w tych dniach w Kijowie pod egidą Greenpeace i frakcji Zielonych w Parlamencie Europejskim, rozpropaguje martyrologiczną wizję skutków katastrofy, utrudniając dyskusję zarówno nad jej konsekwencjami, jak i perspektywami energetyki jądrowej.

Znów zapewne usłyszymy, że „od tragicznego świtu 26 kwietnia 1986 r. zaczęła się nowa rachuba czasu w historii ludzkości, w historii cywilizacji", czy że „odtąd historia świata jest historią czarnobylskiej katastrofy".

I znowu będziemy musieli wybrać, czy chcemy widzieć w tej katastrofie apokaliptyczne wydarzenie, potwierdzające immanentne zło technologii (jak chcą ekologiści), czy też oprzemy się pokusie odmowy wiary w dobre wiadomości i poddania się negatywnym emocjom.

TADEUSZ A. OLSZAŃSKI (ur. 1950) jest politologiem, pracownikiem Ośrodka Studiów Wschodnich, opublikował m.in.: „Historia Ukrainy XX wieku" i „Trud niepodległości. Ukraina na przełomie tysiącleci". Mieszka w Warszawie.