12 lipca 2006

Kasandra i upadek Zachodu - Islam w Europie

Źródło: Rzeczpospolita: Kasandra i upadek Zachodu
08.07.2006

ISLAM W EUROPIE

Rok temu po zamachach bombowych w Londynie Brytyjczycy dowiedzieli się, jak groźna bywa uległość wobec radykalnego islamu. Jednak do dziś zaprzeczają, że ich kraj padł ofiarą muzułmańskiej agresji

Londyn staje się światową wylęgarnią islamskiego ekstremizmu — twierdzi Melanie Philips w książce „Londonistan
Na ulicach Londynu nawet islamscy radykałowie mogą bez przeszkód wyrażać swoje poglądy
(c) AP/KIRSTY WIGGLESWORTH/MARK LEES





Dewsbury jest małym miastem na północy Anglii. W latach 80. i 90. XX wieku zjeżdżali tam masowo imigranci z krajów arabskich i Pakistanu do pracy w fabrykach tekstylnych regionu. W 1987 r. rodzice 26 białych dzieci odmówili posłania ich do miejscowej szkoły, w której zdecydowaną większość stanowiły dzieci muzułmańskie, i zaczęli je uczyć własnym sumptem w sali nad pubem. Sprawa stała się głośna w całej Anglii - rodziców oskarżono o rasizm, oni zaś twierdzili, że nie są rasistami, chcą jedynie, by ich dzieci uczyły się angielskiego na najwyższym poziomie i nie były dyskryminowane wobec dzieci muzułmańskich. Zgodnie z wytycznymi ogłoszonymi dwa lata wcześniej, szkoła w Dewsbury wprowadziła tzw. podejście wielokulturowe, czego skutkiem było obniżenie poziomu nauczania angielskiego (dla dzieci imigrantów był on językiem obcym) oraz odejście od wartości chrześcijańskich jako podstawy wychowania. Szef rady szkoły - który, nawiasem mówiąc, był miejscowym proboszczem anglikańskim - twierdził, że Biblia jest tekstem "jątrzącym i antyspołecznym", a w nowoczesnym społeczeństwie znacznie lepiej sprawdza się "budowanie mostów" między wspólnotami chrześcijańską i muzułmańską.

Osiemnaście lat później mieszkańcy Dewsbury dowiedzieli się, że to spośród nich wywodzi się Mohammad Sidique Khan - przywódca zamachowców, którzy 7 lipca 2005 roku zdetonowali cztery bomby w Londynie. W zamachach zginęły 52 osoby. Dwa miesiące po tych wypadkach w brytyjskiej telewizji pojawiło się nagranie wideo Khana, który z czystym północnoangielskim akcentem tłumaczył, dlaczego doszło do zamachów: "Jesteśmy w stanie wojny, a ja jestem żołnierzem. Wasze demokratycznie wybrane rządy nieustannie dokonują zbrodni na moich współwyznawcach, a wy, poprzez wspieranie tych rządów, jesteście za te zbrodnie odpowiedzialni - jak ja jestem odpowiedzialny za ochronę i pomszczenie moich muzułmańskich braci i sióstr". W tej wypowiedzi terrorysty, urodzonego i wychowanego w Wielkiej Brytanii, "wy" znaczyło Brytyjczycy, a "ja" i "my" - muzułmanie.

Londonistan to stan umysłu

Te dwie oddalone w czasie historie można uznać za ironiczny komentarz losu na temat przypadku, który rządzi ludzkim życiem. Można również - jak robi to Melanie Philips, autorka wydanej właśnie w Wielkiej Brytanii książki pt. "Londonistan" - zobaczyć w nich przerażającą ilustrację cywilizacyjnej zmiany, jaką przeszedł jej kraj. W wyniku tej transformacji Wielka Brytania - jak twierdzi Philips - dokonuje egzekucji na własnej kulturze, a Londyn staje się światową wylęgarnią islamskiego ekstremizmu. Ani władze, ani elity brytyjskie nie rozumieją - bo nie chcą zrozumieć - co się dzieje: "inteligencja, media, politycy, prawnicy, Kościół Anglii, a nawet policja ogarnięte są patologią, wskutek której Londonistan może się rozwijać".

Londonistan to nie tylko obecność islamskich terrorystów. Według Melanie Philips to przede wszystkim stan umysłu. Jego głównym przejawem jest odrzucenie dowodów na to, że islamski terroryzm jest zakorzeniony w religii. Zamiast tego ministrowie, pracownicy służb bezpieczeństwa, policjanci wolą twierdzić, że jest on wynikiem "usprawiedliwionych pretensji muzułmanów" za atak na Irak, "zbrodnie Izraela na Palestyńczykach" albo akty "islamofobii" w Wielkiej Brytanii.

Philips twierdzi, że powodem takiego podejścia jest po części zakorzeniona u Brytyjczyków niechęć do mieszania się w sprawy religii. Anglicy nie rozmawiają o religii, uważają, że jest to dla każdego człowieka prywatna sprawa, w którą nie powinno ingerować nie tylko państwo, ale nawet sąsiedzi. Fanatyzm religijny, wojny, nawoływania do mordów na tle jakichś wierzeń należą według nich do dzikiej prehistorii, a gdy stykają się z ideologiczno-religijnymi dyrdymałami rozpowszechnianymi w brytyjskich meczetach, nie pojmują, że ktokolwiek może je traktować poważnie. Abu Hamza, kilka miesięcy temu skazany na 7 lat więzienia za nawoływanie do morderstw i gromadzenie broni w meczecie Finsbury Park, przez wielu Brytyjczyków postrzegany był - i ciągle jest - jak cyrkowy klaun (ze względu na zakrzywioną metalową protezę ręki nazywany jest Kapitanem Hakiem), którego raczej należało wyśmiać, zamiast skazywać. Problem w tym, że wielu brytyjskich muzułmanów nie śmieje się, tylko słucha. Według danych służb bezpieczeństwa w kraju mieszka 1200 terrorystów gotowych zabijać i poświęcić własne życie za wartości głoszone przez Abu Hamzę i jemu podobnych. Książka Philips oparta jest na tezie, że ten ekstremistyczny odłam islamu nie jest żadną aberracją, ale pełni dziś zasadniczą rolę w świecie muzułmańskim, a w Wielkiej Brytanii popiera go coraz większa liczba muzułmanów i reprezentujących ich instytucji działających całkowicie legalnie, niekiedy przy aktywnym wsparciu władz brytyjskich.

Naród jest iluzją

Narodowa skłonność do pragmatyzmu i wynikające z niej przymykanie oczu na ideologiczne fanaberie to - jak twierdzi Philips - nie są główne powody rozwoju Londonistanu. Autorka uważa, że największym grzechem brytyjskich elit jest poddanie się ideologii wielokulturowości. Jej istotą jest przekonanie, że każdy przejaw dominacji jest nieuprawniony, a wszystkie mniejszości powinny mieć taki sam status prawny jak większość narodu. Samo pojęcie narodu jest oczywiście podejrzane, chyba że za naród nie uważamy wspólnoty połączonej językiem, historią i wyznawanymi wartościami, ale po prostu ludzi, którzy z różnych powodów mieszkają w tym samym miejscu.

Również każda próba narzucenia wartości reprezentowanych przez większość jest nieuprawniona, może ona bowiem ograniczać prawa którejś z mniejszości. Nie wolno promować tradycyjnej rodziny, bo może to urazić homoseksualistów; w ogóle nie należy oceniać zachowań seksualnych, religijnych, etycznych, bo ich wybór jest indywidualną sprawą każdego człowieka, determinowaną przez różne czynniki społeczne. W szkołach należy zwracać szczególną uwagę na to, by nie urazić wrażliwości imigrantów - najlepiej poprzez odejście od nauczania w zbyt obfitym wymiarze historii i kultury Wielkiej Brytanii. Jeśli już, to zawsze w kontekście obcych kultur, najlepiej w ramach "wyznania win" za kolonialną przeszłość Imperium. "Brytyjski system nauczania (w szkołach państwowych) - pisze Philips - po prostu odszedł od przekazywania wartości oraz historii narodu kolejnym pokoleniom, głosząc zamiast tego myśl, że prawda jest iluzją, a naród i jego wartości mogą być tym, co uznamy za stosowne". Autorka cytuje szereg przykładów nauczycieli oskarżanych o rasizm i relegowanych ze szkół za próbę nauczania dzieci imigrantów języka, historii i wartości wyrosłych z brytyjskiej kultury.

Przykłady odzierania się przez Brytyjczyków z własnej tożsamości sięgają niekiedy poziomu groteski. Philips pisze o bankach, wycofujących ze swoich oddziałów skarbonki w kształcie świnki, restauracji Burger King, która zlikwidowała sprzedaż lodów po skargach muzułmanów, że logo na lodówce wygląda jak słowo "Allah", i rosnącej w szybkim tempie liczbie rad miejskich, które odwołują święta Bożego Narodzenia, zastępując je "festiwalem zimowym". To wszystko dla poszanowania kultury i religii muzułmańskiej, która powinna mieć takie same prawa jak każda inna. "Jest tylko jedna kultura - pisze Philips - która w pojęciu wielokulturowości nie zasługuje na równe traktowanie. To rodzima kultura brytyjska. Program rzekomej równości jest w istocie radykalną dekonstrukcją kultury większości mieszkańców Wysp, idei narodu i wartości zachodniej demokracji, szczególnie rozumienia pojęć takich, jak moralność i prawda. (...) To jest kulturalna polityka spalonej ziemi (...). Tę moralną, kulturalną i duchową próżnię próbują wypełnić radykalni islamiści".

Wszyscy pod ochroną

Melanie Philips nie poprzestaje na ogólnych zarzutach - wskazuje konkretnych ludzi winnych doprowadzenia do obecnej sytuacji. Przede wszystkim oskarża środowisko prawnicze i polityków za niemal religijną cześć, jaką oddają idei praw człowieka. "Po upadku socjalizmu blairowscy politycy - podobnie jak lewicowcy w innych krajach - musieli znaleźć nowy radykalny motyw, który pozwoliłby im kontynuować misję transformacji społeczeństwa i natury ludzkiej. Prawa człowieka stały się idealnym do tego narzędziem".

Philips pokazuje, w jaki sposób Konwencja Praw Człowieka - dokument wymyślony po II wojnie światowej w kontekście doświadczeń stalinizmu i faszyzmu, i przeznaczony do ochrony jednostki przed państwem - została w ciągu ostatnich 40 lat przejęta na potrzeby zabezpieczenia wszelkiego rodzaju mniejszości i stosowana jak szantaż prawny wobec większości narodu. "Dawniej jednostka była powiązana szeregiem obowiązków wobec innych ludzi i państwa. Nowa kultura indywidualizmu i równości wszelkich stylów życia nakłada główne obowiązki na państwo. Musi ono wypełniać żądania jednostki, które przedstawiane są jako należące do sfery praw człowieka. (...) Moralna ocena różnych stylów życia uznawana jest za dyskryminację; uprzedzenie do drugiego człowieka (...) staje się grzechem głównym, usuwając w cień kodeksy moralne judaizmu i chrześcijaństwa, które wcześniej stanowiły podstawę cywilizacji zachodniej".

W świecie, w którym wszystko może należeć do sfery praw człowieka - nie tylko prawo do życia czy wolność słowa i wyznawanej religii, ale również skłonności seksualne, płeć albo inne dowolne kategorie - każdy może być również ofiarą. Demokracja z ustroju, w którym rządzi większość w poszanowaniu praw wszystkich obywateli, zmienia się w system płynnego podziału władzy (power sharing) między mniejszości etniczne, religijne, seksualne i inne grupy nacisku. Żadna nie może uzyskać widocznej przewagi, ponieważ to oznaczałoby dyskryminację innych grup. Wszyscy są pod ochroną i wszyscy mogą być ofiarami, a jedynym oprawcą i przegranym w tej grze okazuje się większość, która nie może uznawać swoich wartości (takich jak monogamia, heteroseksualizm, chrześcijaństwo czy brytyjskość) za normę, bo z definicji nic nie jest normą.

Azyl dla terrorystów

Jak ten system przepisuje się na konkretne działania władz wobec islamskich radykałów? Philips pokazuje system, w którym brytyjski rząd "praktycznie stracił kontrolę nad granicami państwa". Dochodzi do absurdalnych sytuacji, w których Brytyjczycy zobowiązani są międzynarodowymi aktami prawnymi oferować azyl znanym terrorystom powołującym się na prześladowanie w swoich krajach, bez względu na rodzaj tego prześladowania. Znany jest przypadek udzielenia azylu bojownikowi talibanu, który walczył z Brytyjczykami i Amerykanami w Afganistanie, ponieważ - jak zgodnie z prawdą mówił - uciekał on przed popieraną przez Brytyjczyków i Amerykanów władzą w Kabulu. Francuzi musieli czekać 10 lat na deportowanie z Londynu terrorysty winnego zamachu w Paryżu, ponieważ sąd angielski nie był pewny, czy we Francji uszanowane zostanie jego prawo do obrony.

Kołomyi prawnej towarzyszy paraliż policji, która unika interwencji w sprawach dotyczących muzułmanów, obawiając się oskarżeń o rasizm. Zwleka z interwencją w sytuacji jawnego łamania bądź naginania prawa przez muzułmanów, np. w wypadku poligamii czy aranżowania małżeństw młodych brytyjskich muzułmanek z kuzynami z subkontynentu indyjskiego. Regularne nawoływania do przemocy wobec Brytyjczyków podczas manifestacji przeciw wojnie w Iraku czy przeciw Izraelowi (elity brytyjskie są, zdaniem Philips, chore na antysemityzm) uchodzą bezkarnie, natomiast wszelkie krytyki radykalizmu islamskiego uznawane są za przejawy "islamofobii". Organizacje wyjęte spod prawa w innych krajach, również muzułmańskich, takie jak np. Hizb ut-Tahir, w Wielkiej Brytanii mogły do niedawna działać bezkarnie. Radykałowie islamscy, tacy jak Abu Qatada, Omar Bakri Mohamed, Abu Hamza czy Mohammed al-Massari, mogli swobodnie głosić swoje tyrady nienawiści, zbierać pieniądze i rekrutować chętnych do wyjazdu na obozy szkoleniowe Al-Kaidy.

Co więcej, jak pisze Philips, w Wielkiej Brytanii muzułmanie z definicji nie mogą być uznani za winnych agresji, gdyż w społeczeństwie wielokulturowym tylko większość występuje w roli agresora. Owszem, muzułmańscy przywódcy potępili zamachy z 7 lipca, jednak w następnym zdaniu twierdzili, że ataki zostały sprowokowane zachowaniem Zachodu wobec islamu, ergo - były w istocie aktem samoobrony.

Ta moralna "przewrotka" powoduje, że obrona przed zarzutami o islamofobię jest praktycznie niemożliwa. Im więcej bowiem terroryzmu, tym bardziej histerycznie brytyjscy muzułmanie i ich sojusznicy twierdzą, że padają ofiarą agresji ze strony "islamofobów". Zresztą, podobnie jak w latach 80. i 90. nie wypadało mówić o terroryzmie irlandzkim, tak dziś sam termin "terroryzm islamski" jest w Wielkiej Brytanii traktowany jako zwrot rasistowski.

W polityce appeasementu wobec radykalnych muzułmanów ważną rolę odgrywa również Kościół Anglii. Przed rokiem, gdy planowano nabożeństwo żałobne ku czci ofiar lipcowych zamachów, anglikańscy przywódcy duchowi postanowili zaprosić na nie rodziny zamachowców. Chodziło o to, by - jak stwierdził jeden z biskupów - "dostrzec również ich stratę oraz wysłać potężny sygnał pojednania wobec wspólnoty muzułmańskiej". Po gwałtownej reakcji oburzonych rodzin ofiar tragedii rząd nie przyjął propozycji biskupów, jednak pokazuje ona sposób myślenia anglikańskiej hierarchii: jej pierwszym impulsem nie było współczucie dla ofiar zbrodni, ale okazanie jedności z wyznawcami religii, w której imieniu zbrodnia została popełniona. Philips twierdzi, że Kościół Anglii, podobnie jak inne brytyjskie instytucje, "zaprzecza rzeczywistości", koncentrując się na walce z "islamofobami" i prawicą chrześcijańską, ignorując przy tym rzeczywiste zagrożenie, jakie stwarza radykalny islam.

Oblężenie Troi

Książka Melanie Philips wzbudziła w Wielkiej Brytanii ostre, czasem agresywne reakcje. Autorka - była publicystka lewicowego "Guardiana", dziś pisząca głównie w konserwatywnym "Daily Mail" oraz na swojej stronie internetowej www.melaniephilips.co.uk - oskarżana jest o "paranoję", "szaleństwo", "obsesję", rozpowszechnianie "bredni" o muzułmanach.

W istocie Philips jest brytyjskim odpowiednikiem Oriany Fallaci. Podobnie jak włoska pisarka przedstawia ona najgorsze przejawy islamu jako reprezentatywne dla całej religii i wyciąga z tego najbardziej radykalne wnioski. Przeprowadza swój wywód z niemiłosierną logiką, nawet jeśli konkluzja oznacza radykalny sprzeciw wobec opinii całego brytyjskiego establishmentu i naraża ją na ostracyzm. Zresztą, z wydaniem książki musiała czekać trzy lata i dopiero po lipcowych zamachach znalazła małą firmę wydawniczą gotową podjąć ryzyko.

Od Fallaci odróżnia Philips znacznie mniejsza emocjonalność. Unika zapalczywych epitetów, choć czytelnik nie ma wątpliwości, co sądzi na temat politycznej poprawności, islamu, Kościoła Anglii czy propalestyńskich lewicowców w rodzaju mera Londynu Kena Livingstone'a. Jej książka jest nie tylko zdecydowanym oskarżeniem elit brytyjskich, ale przede wszystkim rejestracją faktów, którym trudno zaprzeczyć. Żyje w kraju, w którym od 40 do 60 procent muzułmanów chciałoby, aby demokracja została zastąpiona prawem szariatu, a prawie połowa uważa Żydów na całym świecie za "usprawiedliwiony cel" (legitimate target) agresji w ramach "nieustannej walki o sprawiedliwość na Bliskim Wschodzie".

Można uważać wszystkie te fakty za konieczną cenę, jaką brytyjska demokracja płaci za wolność, można je traktować jako ostrzeżenie dla całego zachodniego świata. "Londonistan to stan umysłu" - ostrzega brytyjska Kasandra. Sądząc po smutnym losie Troi, nawet jeśli jej przepowiednie się nie sprawdzą - lepiej w nie uwierzyć.

Dariusz Rosiak