Skazany na władzę - Rahul Gandhi
19.08.2006
Nie ma doświadczenia ani charyzmy. A jednak będzie rządził najliczniejszą demokracją świata. Podobnie jak jego ojciec, babka i pradziadek. Bo nazywa się Gandhi.
Rahul Gandhi jest przystojny. Wysoki i postawny, w połowie Włoch, a po trosze także Pars i Kaszmirczyk. Po matce Soni odziedziczył duże błyszczące oczy. Ale gdy się uśmiecha, na jego policzkach pojawiają się dołeczki i wtedy do złudzenia przypomina swego ojca Rajiva, zamordowanego w 1991 r. Na zdjęciach z pogrzebu Rahul ma 21 lat, wygląda na kruchego i nieśmiałego. Teraz też uchodzi za wstydliwego, jest skromny i subtelny. Mimo to ma odmienić Indie.
Jego oficjalną "koronację" i debiut w najwyższych kręgach indyjskiej polityki gazety wieszczą kilka razy w roku. Ślepe uwielbienie okazują mu partyjni koledzy i masy ubogich wieśniaków. Indyjski Kongres Narodowy i niemal całe Indie czekają na niego jak na zbawienie. Jeśli wierzyć politycznym kalkulacjom i traktowanym nie mniej serio przepowiedniom hinduskich astrologów, zostanie premierem już w 2008 lub 2009 r. Ale poza tym, że jako potomek najpotężniejszego rodu w historii Indii przejmie władzę - wiadomo o nim niewiele.
Dzieciństwo w strachu
Nie lubi siedzieć w domu, uprawia sporty, ma licencję pilota. Wiele lat spędził za granicą. Jego powrót do Indii w 2002 r. i to, że zainteresował się polityką, były dużym zaskoczeniem. Wszystko wskazywało, że zajmie się biznesem. Jednak od kilku lat narasta jego mit osoby naturalnie predestynowanej do władzy. Nietrudno uwierzyć, że rządzenie ma we krwi.
Odkąd w 1947 r. Brytyjczycy opuścili subkontynent, minęło 59 lat, z czego przez 37 lat krajem rządzili przodkowie Rahula. Jego pradziadkiem był Jawaharlal Nehru, pierwszy premier wolnych Indii. Babka Indira Gandhi pełniła ten urząd kilkakrotnie i - mimo politycznych skandali, a przede wszystkim wprowadzenia w 1975 r. stanu wyjątkowego i naruszenia swobód obywatelskich - wciąż uchodzi za najlepszego szefa gabinetu w historii kraju. Polityczną schedę miał po niej przejąć syn Sanjay, ale zginął w wypadku lotniczym. Konieczność zmusiła Rajiva Gandhiego, by zastąpił brata. Nie miał doświadczenia, nie rozumiał zawiłych układów rządzących indyjską polityką. Ostatecznie nieznajomość tajników rządzenia i decyzję o zaangażowaniu indyjskich wojsk w konflikt w Sri Lance, przypłacił śmiercią. Zamordował go zamachowiec-samobójca, należący do Tamilskich Tygrysów.
- To strata ojca pchnęła mnie do polityki - zapewnia dziś Rahul. - Pamiętam, jak wiozłem jego ciało na pogrzeb, jechałem z nim sam pociągiem. Od tego dnia noszę w sobie pewność, że chcę służyć Hindusom.
Biorąc pod uwagę to, w jakim napięciu wychowywał się Rahul, trudno uwierzyć, że naprawdę miał w życiowych planach fotel premiera. Dorastał w atmosferze ciągłego zagrożenia. Zapracowanego ojca widywał najwyżej przez godzinę dziennie. Wcześnie też zrozumiał, jak krwawa jest indyjska demokracja. Pierwszą tragedię przeżył jako czternastolatek, gdy w 1984 r. osobiści strażnicy zastrzelili jego babkę. Zamach na Indirę był odpowiedzią na masakrę pendżabskich separatystów, jakiej za jej zgodą wojsko dokonało w świątyni w Amrytsarze. Rahul zawsze podlegał surowym środkom bezpieczeństwa. Po śmierci ojca nie mógł nawet chodzić do szkoły, miał prywatnych nauczycieli. Później uczęszczał do college'u św. Stefana w Delhi, gdzie przyjęto go nie ze względu na dobre wyniki w nauce, ale dlatego, że nadawał się do szkolnej drużyny strzeleckiej. Potem wyjechał do Harvardu. Uczył się tam przez trzy lata, do 1993 r. Figuruje na liście studentów, ale nie otrzymał dyplomu, zresztą podobnie jak jego ojciec i babka. Nie jest jasne, co studiował później. Podobno ze względów bezpieczeństwa przeniesiono go na uczelnię w Massachusetts. Na jaką - nie wiadomo. Miał tam studiować jako Rahul Vinci. Sam zapewnia, że obronił dyplom z ekonomii rozwoju w Trinity College w Cambridge. Przez następnych kilka lat pracował w Londynie w renomowanej firmie doradczej Monitor Group. Kiedy wrócił do Indii, założył w Bombaju przedsiębiorstwo komputerowe.
Nagła zmiana ról
Jeszcze kilka lat temu był postacią anonimową. Dwa tygodnie po zamachach na nowojorskie WTC, obsługa zatrzymała go na lotnisku w Bostonie. Nie pomogło nazwisko ani paszport dyplomatyczny. Jego bagaż został przeszukany. Dopiero, gdy skontaktował się z matką, a ta zadzwoniła (czemu oficjalnie zaprzecza) do indyjskiego ambasadora w USA, Rahul mógł kontynuować podróż.
Nawet indyjskie gazety mało się nim interesowały. Publicznie zapewniał, że nie żywi wstrętu do polityki, ale nie zamierza się w nią angażować. Dlatego w dziennikach sprzed kilku lat można przeczytać tylko o jego wieloletnim związku z Latynoską, którą poznał jeszcze na studiach. Zdarzyło mu się nawet wywołać skandal, kiedy zabrał ukochaną na wczasy do kurortu w Kerali. Choć nie są małżeństwem, przez kilkanaście dni mieszkali tam razem. Zgodnie z indyjskim prawem popełnili tym samym przestępstwo.
O Rahulu i jego siostrze Priyance naprawdę głośno zrobiło się w 2003 r. podczas kampanii poprzedzającej wybory do parlamentu. Ale to Priyanka miała robić polityczną karierę. Była już doświadczona - pomagała matce przed wyborami w 1999 r. Odziedziczyła też przywódcze cechy: jest pełna energii, charyzmatyczna, łatwo zjednuje sobie tłumy. Stylem bycia, przemawiania, nawet wyglądem przypomina swą babkę Indirę. Jednak musiała ustąpić miejsca bratu i skoncentrować się na wychowaniu dwójki dzieci. Żaden z członków rodziny nie wyjaśnił tej nagłej wolty. Zdecydowało najpewniej przekonanie, że konserwatywne indyjskie społeczeństwo lepiej przyjmie Rahula jako kontynuatora misji Rajiva.
- Moje dzieci o wszystkim, co robią, decydują samodzielnie - zapewniała Sonia Gandhi. Jednak Rahul nie czuł się w świecie polityki swobodnie i nie krył tego. - Nie jestem przyzwyczajony do bycia osobą publiczną, do tej ciągłej obserwacji - mówił. Mimo to w 2004 r. wystartował w wyborach parlamentarnych z położonego na północ od Delhi okręgu Amethi, nazywanego bastionem rodu Nehru-Gandhi. Wcześniej mandat sprawowali tam jego ojciec, matka i wuj. Priyanka pomogła mu zorganizować kampanię. Łatwo zdobył większość głosów. Ale nawet dziś, po dwóch latachw parlamencie, przypomina człowieka, któremu uszyto garnitur nie na jego miarę. Wypowiada się rzadko, nie wiadomo też, jaki - i czy w ogóle - ma program polityczny.
Zawiedliśmy ludzi
W Izbie Ludowej zasiada razem w grupą młodych technokratów, wykształconych w renomowanych uczelniach na Zachodzie, dzieci prominentnych działaczy Indyjskiego Kongresu Narodowego. Ma dowodzić pokoleniową zmianą w partii, której kierownictwo pamięta jeszcze czasy rządów jego babki. Na razie jednak bardziej przypomina milczącego obserwatora. Pierwszy raz na mównicę wszedł dopiero po kilku miesiącach; jego matka, która jest przewodniczącą partii, zasiadła z tej okazji w pierwszej ławce. Rahul odczytał z kartki przemówienie o uprawach trzciny cukrowej. Potem, w 2005 r., poprowadził protest młodych parlamentarzystów Kongresu. Wyszli przed budynek izby i w ciszy siedzieli pod pomnikiem Mahatmy Gandhiego. W rękach trzymali transparenty z hasłami: "Usłyszcie nas", "Pozwólcie nam mówić". Sprzeciwiali się w ten sposób praktykom opozycji, która przez wiele dni blokowała obrady.
Mimo że Rahul nie ma w politycznym dorobku znaczących osiągnięć, okrzyknięto go "przyszłością partii". Na plenarnym zjeździe w styczniu 2006 r., oznaki uwielbienia dla młodego polityka sięgnęły zenitu. I on, i jego matka, nie potrafili ukryć zażenowania. Członkowie Kongresu wygłaszali peany na cześć Rahula. Co chwila wybuchały okrzyki wzywające go, by przejął ważniejszą rolę w partii.W zalewie pochwał zabrakło miejsca na dyskusję o kondycji partii. A ta jest bardzo trudna.
Kongres po raz pierwszy w swej historii rządzi w koalicji, zresztą uzależnionej od poparcia zdominowanego przez marksistów Frontu Lewicy. Stracił poparcie w tzw. pasie północnym, czyli kilku stanach, które dotąd były przyjazne partii. W Kerali i Bengalu Zachodnim jest zbyt słaby, by konkurować z rządzącymi tam od lat komunistami. Ale najgorsze, że partia, która od 120 lat wznosi hasła poprawy losu najuboższych, głównie dalitów (czyli byłych niedotykalnych), coraz bardziej oddala się od swych wyborców.
- Nasza pozycja jest słaba, bo zawiedliśmy ludzi. Nie pomogliśmy im zrealizować marzeń - mówił na zjeździe Gandhi. Namawiał partyjnych kolegów, żeby z salonów władzy przenieśli się do miasteczek, wsi, uniwersytetów i szkół, i tam walczyli o wyborców. Wyraźnie podkreślił też, że tylko młodzi członkowie partii mają szansę odzyskać zaufanie i głosy na północy Indii. Wie, że hierarchiczna struktura partii jest przestarzała i nie pasuje do realiów szybkiego rozwoju ekonomicznego.
Ale ci, którzy przyjechali na zjazd, nie chcieli słuchać jego rad, chcieli go tylko wynieść do władzy. To wyraz desperacji, bo Kongres nie ma pomysłu, jak wyjść z kryzysu. Wiadomo tylko, że Rahul ma być lekiem na całe zło. Dlatego jest traktowany jak półbóg, obrzucany kwiatami i pochwałami. A Gandhi wie, że błyskawicznie zmieniającym się Indiom trzeba fachowca, nie zaś bohatera przypominającego cudowne wcielenie nieustraszonego Boga Ramy.Co jakiś czas publicyści i członkowie partii wróżą mu nową misję. Kilkakrotnie już zapowiadali, że zostanie sekretarzem generalnym partii, że wejdzie w skład jej organu decyzyjnego - Komitetu Roboczego Kongresu, albo że w 2007 r. stanie na czele partii w Uttar Pradesz, najludniejszym z indyjskich stanów. Ten ostatni scenariusz jest najbardziej prawdopodobny; wiosną tego roku Rahul nieformalnie zgłosił swoją kandydaturę. - Jeśli władze tak zdecydują, jestem gotowy odmienić losy partii - mówił. Opinia publiczna odebrała to jako zapowiedź długo oczekiwanego wejścia w świat wielkiej polityki. Na razie oficjalnej nominacji nie było, ale tym razem - jak piszą nie bez ekscytacji indyjscy dziennikarze - to tylko kwestia czasu.
W kolejce do idola
Na tę wrzawę i nawałnicę pochlebstw Rahul reaguje dystansem, czasem nawet otwartą złością. Kiedy przyjeżdża do Amethi, nie pozwala na rytualne okazywanie sobie najwyższego szacunku - padanie do stóp. Nie przyjmuje girland i prezentów. W jednej z miejscowości ludzie siłą ozdobili go kwiatami i chcieli, żeby w ten sam sposób przystroił portret ojca. Odmówił. Powiedział, że nie będzie tolerował zbędnych ceremonii, a zamiast tego oczekuje ciężkiej pracy i kompetencji. Mieszkańcy byli wściekli, powiedzieli, że na niego nie zagłosują. Upomniany przez starszyznę, następnego dnia wrócił do wsi z pojednawczym gestem.
Potrzeba uwielbienia idoli jest w Indiach odwieczna, bez względu na to, czy chodzi o mityczne bóstwa, filmowe gwiazdy z Bollywood czy polityków. Chociaż Rahul nie chciał oficjalnie świętować w czerwcu swych 36. urodzin, partyjni koledzy zrobili to za niego i... bez niego. Na przyjęciu był 36-kilogramowy tort, który rozdano ubogim uczniom i sierotom. Nie miało znaczenia, że młody Gandhi inaczej rozumie dobroczynność i obowiązki polityka.
Zamiast pracować w gabinecie, dużo czasu spędza w terenie. Spotyka się z inżynierami, studiuje nowoczesne techniki upraw, ogląda maszyny. Raz w miesiącu odwiedza swój okręg i rozmawia z wyborcami. Nie nadąża z czytaniem listów, kazał więc przygotować formularze, na których wystarczy zaznaczyć, czego dotyczy prośba. Tak jak ojciec, wdrapuje się na dach samochodu, żeby pomachać tłumom. Wierzą, że zmieni ich życie, chociaż rodzina Gandhich nie rozwiązała żadnego z najpoważniejszych problemów Amethi - upadają fabryki, rośnie bezrobocie, a wyboiste drogi ciągle czekają na asfalt.
Ci, którzy godzinami czekają na spotkania z nim, nazywają go bhaiya - brat. Młody Sher ustawia się w kolejce nie pierwszy raz, już kiedyś mówił Rahulowi, że nie może znaleźć pracy. Sabira, 55-letnia wdowa, nie ma pieniędzy na posag dla dwóch córek. Gulaba nie stać na operację nogi, natomiast Sahil jest poetą i przyszedł zaprosić Gandhiego na premierę nowego tomiku. Rahul reaguje na prośby serdecznością - siada z wieśniakami, zamiast mineralnej pije wodę z ich studni, bierze na ręce dzieci. Ale miłość tłumów nie wystarczy.
To, czego Gandhi chce dla Indii, jest niemożliwe bez poparcia wpływowych i wiekowych członków Kongresu. A właśnie oni stoją na przeszkodzie jego planom. Bo Rahul oczekuje moralnej odnowy Kongresu, powrotu do szlachetnych ideałów, ale i efektów. Jego wizyty w wioskach to upomnienie, że wyborcami partii nie są dorobkiewicze z wielkich miast, ale przede wszystkim ludzie pokrzywdzeni i odtrąceni. Ci, którzy wciąż padają ofiarą kastowości i komunalizmu, czyli religijnych i etnicznych podziałów. Przekonuje, że w Indiach nie da się rządzić zza biurka. Zapewnia, że wprowadzi "politykę serca", że zadba, by szybki wzrost gospodarczy odczuł cały kraj: - Stworzę nowy standard w indyjskiej polityce. Zobaczycie.
To zapowiedź rządów czułego pragmatyka, liberała z ludzką twarzą. Ale nie tylko. Chwilami Gandhi brzmi tak, jakby wypowiadał wojnę wielowiekowym zwyczajom i stylowi sprawowania władzy. Będzie mu trudno. Na razie chroni go autorytet matki. Jednak jeśli wkrótce nie udowodni, że poza dobrą wolą ma jeszcze moc realizowania swoich planów, krąg wpływowych polityków, szczelnie otaczający rodzinę Gandhich, zrobi z niego marionetkę. Podobnym próbom skutecznie oparła się w 1969 r. młoda Indira, ale ceną był podział partii, a ona przeszła do historii jako kobieta o żelaznym charakterze. Wygląda na to, że Rahul nie ma jej siły, bezwzględności, głodu władzy. Ma tylko nazwisko.
0 Comments:
Prześlij komentarz
<< Home