20 października 2006

Oni z ZMP (Związek Młodzieży Polskiej)

Źródło: Rzeczpospolita: Oni z ZMP (Związek Młodzieży Polskiej)
14.10.2006

Czym był istniejący od 1949 roku Związek Młodzieży Polskiej? Warto o to pytać nie tylko z potrzeby lepszego poznania dziejów PRL, ale też i ze względu na półwiecze przełomowych wydarzeń 1956 roku

Październik przyniósł prawdziwie epokowe przemiany, które uczyniły z PRL najbardziej liberalny, a przynajmniej najweselszy z baraków obozu socjalistycznego. Czy ulga, jaką przyniósł ten czas przygniecionemu narzuconym ustrojem społeczeństwu polskiemu, była zasługą ZMP-owców, którzy z młodzieńczym zapałem i wiarą w podeptane przez stalinizm ideały "prawdziwego socjalizmu" stanęli na czele odnowy? Jedna z legend rozwiązanego w 1957 roku ZMP powiada, że oczywiście, tak było. Wydana niedawno książka Marka Wierzbickiego "Związek Młodzieży Polskiej i jego członkowie" może pomóc w sformułowaniu tej odpowiedzi.

Bardzo różne legendy

Każdy z mojego lub nieco starszego pokolenia (urodziłem się w 1939 roku) ma jakąś swoją opowieść o ZMP, która jest częścią jego osobistej opowieści o PRL, bo - obojętne, czy był nieprzejednanym i odważnym opozycjonistą, czy opływającym w przywileje członkiem nomenklatury - swoim życiorysem siłą rzeczy współtworzył historię tamtych dziesięcioleci. W jakikolwiek sposób je przeżył i jakiekolwiek dał odpowiedzi na wyzwania i znaki czasu, jest to niezbywalna część jego biografii i zapewne będzie teraz - u kresu życia - starał się tej biografii bronić.

Wspomniałem o "białej" - zapewne z dzisiejszego punktu widzenia najpiękniejszej - legendzie, która nie neguje oczywiście fasadowego charakteru ujednoliconej w 1948 roku organizacji młodzieżowej, narzuconej jej roli pasa transmisyjnego, przenoszącego partyjne dyrektywy ku młodemu pokoleniu. Była swego rodzaju urzędem ds. młodzieży, mającym ją przymusowo wychować w stalinowskim duchu, a niepokornych zastraszyć lub wyeliminować. To są oczywistości, od których nie sposób się dziś wykręcić, nawet jeśli się uważa, że do ZMP lgnęli najwartościowsi i najbardziej ideowi młodzi ludzie powodowani plebejską nadzieją lepszego życia dla robotników i chłopów, albo mesjańskim marzeniem o socjalizmie, któremu potem ostatni z wyznawców - aby ratować ten piękny, lecz zwodniczy, XIX-wieczny mit - przydawali określenie: o ludzkim obliczu. Według tej opowieści ci najwartościowsi i ideowi byli w oczywisty sposób najbardziej podatni na rozczarowanie tą przytłaczającą, biurokratyczną konstrukcją wzniesioną w miejscu, gdzie już widzieli realizację swoich marzeń. To wrażliwość ich sumień i prostolinijność charakterów najdotkliwiej i najbrutalniej testował ten ubecko-cenzorski moloch. To dla nich Adam Ważyk pisał swój gorzki "Poemat dla dorosłych", to oni znajdowali swoje portrety we wczesnych opowiadaniach Marka Hłaski. Przecież daremne marzenie o szklanych domach nie było wyłączną własnością pokolenia Cezarego Baryki, a więc ich ojców. O ileż łatwiej mieli szukający swojej okazji karierowicze i zwykły motłoch powiadający po swojemu: "socjalizmu się nie lękaj, mało rób, a dużo stękaj". W tej legendzie rok 1956 to przede wszystkim Październik, jako pokojowy, lecz stanowczy głos narodu za takim właśnie - jak to pięknie i ironicznie zarazem kiedyś ujął śp. Jan Strzelecki - "socjalizmem lirycznym". Cóż z tego, że zdradzony potem przez wyniesionego do władzy na rękach wiecujących tłumów Władysława Gomułkę, cynicznie podeptany przez Edwarda Gierka, kiedy jednak w jakiś sposób skuteczny, skoro zmienił aż tak wiele bez jednego wystrzału. Po dziesięcioleciach tym samym głosem przemówi "Solidarność", przynajmniej w swoich sierpniowych początkach.

Ale jest i czarna legenda. Według niej ZMP był kursem przygotowawczym dla PZPR (skrót rozszyfrowany później jako "Płatni Zdrajcy, Pachołki Rosji"), szkółką tajnych i jawnych współpracowników, rezerwuarem janczarów, z których sowiecki zaborca rekrutował namiestniczą kadrę agentów, aparatczyków i politruków. Szli tam najgorsi, bezideowi i wykorzenieni z narodowej tradycji; karierowicze bez sumienia lub Judasze złaknieni obcych srebrników. Wszystko, co polskie, wierne i wartościowe trwało przy Kościele i ojcowskim obyczaju, kultywując jeśli nie czynny, to przynajmniej bierny opór przeciw nowemu okupantowi. W tej legendzie rok 1956 to przede wszystkim poznański Czerwiec, kolejne przegrane i utopione we krwi polskie powstanie, które jednak przygotowało - podobnie jak grudniowa masakra roku 1970 - grunt w polskich sercach i umysłach dla pokojowego, lecz stanowczego protestu "Solidarności". W tej legendzie Październik to przejściowe ustępstwo, kolejne oszustwo sterowanej z Moskwy władzy, która oddała elementy mniej ważne, by ocalić istotę swego panowania. Władza w kolejnych kryzysach opanowała takie szalbierstwo do perfekcji, nie inaczej postąpiła przy Okrągłym Stole, godząc się na niby to wolne wybory za cenę zakonserwowania w gospodarce i tajnych służbach wszechmocy postkomunistycznego układu.

Która z tych legend bliższa jest prawdy? Może żadna? Nie mam swojej własnej opowieści o ZMP, bo w ostatnich latach licealnych udało mi się jakoś wymigać od namolnie zalecanej przynależności. Nie musiałem śpiewać: "My z Zetempe...". Ale cóż z tego, kiedy i tak straciłem polityczną cnotę, wstępując nieco później do PZPR, omamiony złudą, że jeśli będzie tam więcej przyzwoitych ludzi, to i narzucony ustrój będzie trochę lepiej funkcjonował (wydalono mnie - i chwała Bogu - zaraz po ogłoszeniu w 1981 roku stanu wojennego). Może więc z racji biografii jestem skłonny dostrzec coś pozytywnego w pierwszej z tych legend? Oddajmy jednak głos książce i badaniom autora.

Osiodłana krowa

Stalin miał powiedzieć w przystępie szczerości, że Polska tak nadaje się do komunizmu, jak krowa pod siodło. Militarny i polityczny podbój Polski został dokonany na mocy postanowień z Jałty i Poczdamu oraz obecności Armii Czerwonej nad Wisłą. Kolejnym - o wiele trudniejszym - zadaniem był duchowy podbój społeczeństwa polskiego przez zniechęcenie go do oporu i wychowanie "nowego człowieka". Temu służył cały system organizacji, z bezpieką i aparatem partyjnym na czele, a Związek Młodzieży Polskiej miał grać tutaj bardzo ważną rolę.

Książka Marka Wierzbickiego nie zawiera indywidualnych opowieści byłych zetempowców. Ani tych z jasnej, ani tych z ciemnej legendy dawno nieistniejącego Związku. Może i szkoda, bo wiele byłoby wśród nich przejmujących historii, niby nowele lub scenariusze filmów o tamtych czasach. Książka nie jest jednak wyborem pamiętników, lecz owocem pracy badawczej, przede wszystkim żmudnej kwerendy dokumentów i akt ZMP. Z tych badań wyłania się inny jeszcze - pewnie najbardziej zbliżony do prawdy, choć oderwany od indywidualnych losów, pozbawiony ludzkich twarzy - obraz organizacji. Jest to - używając metafory Stalina - obraz przymusowo siodłanej krowy, która zupełnie nie nadaje się do roli czerwonego wierzchowca. Autor wspomina tak o ideowych socjalistach, jak o wierzących tylko w swój interes karierowiczach: jedni i drudzy byli obecni zarówno w szeroko rozumianym Związku, jak i w jego kadrowym aparacie, choć na pewno nie altruistyczni ideowcy tam przeważali. Ale z tych badań, z wertowania dokumentów obrazujących codzienność ZMP w miastach, powiatach i na wsi wynika, że była to organizacja - owszem - imponująco masowa (ponad 2 miliony członków w 1955 roku), ale bezwładna, niezdolna do samodzielności, podejmująca działania tylko w wyniku odgórnie sterowanych i nakazanych przez partyjne kierownictwo akcji i zaraz potem zapadająca w bierny sen. Co więcej, wymagająca stałego i wielopiętrowego nadzoru sprawowanego tak przez jej aktyw (któremu też nie całkiem ufano), jak i przez etatowy aparat instruktorski i kierowniczy, a w ostatecznym rachunku przez bezpiekę. Bardzo pouczające są - wyszperane tak z dokumentów organizacyjnych, jak i sądowych i ubeckich - informacje o udziale członków ZMP w różnego rodzaju tajnych organizacjach i sprzysiężeniach antykomunistycznych, których wiele powstawało nawet w małych miejscowościach na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Zwykle nie były w stanie dokonać niczego więcej, niż ponarzekać, posłuchać Wolnej Europy i rozrzucić nieco ulotek. Tworzone po amatorsku, bez trudu rozpracowywała bezpieka. Ale wśród oskarżonych o przynależność więcej było ZMP-owców niż wynikałoby to z udziału organizacji w całości młodej populacji Polaków. Potwierdza to tezę, że swojego miejsca w ZMP szukali aktywniejsi, bardziej zainteresowani otaczającym ich światem, choć zwykle nie pojmowali, że wszystko, czego się od nich oczekuje, to rola posłusznego trybika w wielkim mechanizmie transmisji z partyjnej centrali do mas.

Program, który ta transmisja oferowała młodemu pokoleniu, to śmiertelne nudy; mowa-trawa, jak wtedy powiadano. Książka zawiera bogatą dokumentację akcji i poczynań, jakimi mieli zajmować się ZMP-owcy i zrzeszające ich koła: przyjaźń ze Związkiem Radzieckim, plan sześcioletni, walka z analfabetyzmem, apel sztokholmski, pochody pierwszomajowe, żniwa, wykopki, odznaka SPO, wyścig pracy, czyny społeczne, szkolenia. Ale czasem zza sztampowej nudy wyziera coś znacznie gorszego: kolektywizacja wsi, w której ZMP-owcy mieli odegrać aktywną rolę. To oznaczało nie tylko namawianie rodziców lub sąsiadów do działania przeciw swemu sumieniu i interesowi, ale donoszenie na opornych, łamanie ich sprzeciwu. Podobnie było z pomocą ZMP w egzekwowaniu obowiązkowych dostaw zboża: brygady aktywistów przeszukiwały domy kułaków, nieraz bijąc podejrzanych i demolując co popadnie. Na co dzień była jednak poziewująca rutyna zebrań z obowiązkowym zagajeniem, referatem i podejmowaniem zobowiązań, albo równie pasjonujące uczestnictwo w "kółkach studiowania życiorysu" nie tylko generalissimusa Józefa Stalina, ale nawet Bolesława Bieruta. Albo daremna walka z "zacofaniem" wyrażającym się potajemnym uczestnictwem w mszy, pielgrzymkach i zawieraniu kościelnych małżeństw.

Nic dziwnego, że reakcją młodych był ciągły odpływ z organizacji. W tamtych czasach nikt nie ważył się na otwarte zerwanie z ZMP-owską przynależnością, ale po cichutku można było zgłosić przeniesienie i nie zarejestrować się w nowym kole; polska oporna "krowa" chętnie z tej ścieżki korzystała, stąd odpływ trzeba było wciąż uzupełniać fasadowym werbunkiem równie biernych i niechętnych delikwentów. Skoro ZMP-owski styl życia był po cichu uznawany za namolną sztampę, nie dziw, że dokumenty organizacyjne pełne są utyskiwań na bikiniarstwo, fascynację Zachodem, pijaństwo i ekscesy erotyczne. Skoro nic, co własne, nie było dozwolone, młodzi sięgali po cokolwiek, nawet po fałszywe światełka.

ZMP-owcy u władzy

Jaką rolę rzeczywiście odegrali rozczarowani - choć wciąż pełni socjalistycznych rojeń - ZMP-owcy w Czerwcu i w Październiku? Przecież w 1956 roku komunistyczny idealizm na chwilę znów doszedł do głosu. Trudno znaleźć odpowiedź opartą na rzetelnych dowodach. Na pewno rolę decydującą na zbuntowanych uczelniach, gdzie powstawał wtedy krótkotrwały - potem spacyfikowany i wcielony do ZMS - Związek Młodzieży Rewolucyjnej. Wśród wymienionych w książce młodzieżowych przywódców październikowego poruszenia na uniwersytetach i politechnikach są nazwiska dobrze znane z lat późniejszych i z różnych stron politycznych barykad: obok Jacka Kuronia, Jerzy Urban i niesławny antysemita Bernard Tejkowski. Lista znanych później nazwisk jest długa i pokazuje tylko to, że nie istniała wspólnota ZMP-owskiego losu: każdy w końcu podążał własną drogą i działał na własny rachunek. Jeszcze trudniej zorientować się w roli ZMP-owców przed półwieczem w strajkujących i wiecujących zakładach przemysłowych. Jednakże na pewno ani Październik, ani tym bardziej Czerwiec nie są ich wyłącznym dziełem. Byli, uczestniczyli, nieraz stawali w pierwszym szeregu, ale nie oni sami. Rok 1956 pokazał tylko - potwierdzoną w późniejszych kryzysach politycznych - prawdę, że ilekroćwładza się chwiała, tylekroć szeregowi członkowie, a nawet aktywiści fasadowych organizacji reżimowych, jak partia czy ZMP, szli raczej tam, gdzie naród, a nie tam, gdzie chciałaby ich widzieć komunistyczna biurokracja. I płacili za to swoją cenę, podobnie jak inni Polacy.

Większość ZMP-owskiego aktywu, a zwłaszcza aparatu, pozostała jednak na swoich miejscach. Nie nęciły ich rewolucyjne złudy, byli pragmatykami dobrze wiedzącymi, przy kim jest siła i ile kto ma dywizji. Dali się gładko wciągnąć do ZMS, z upływem lat, zajmowali stanowiska w aparacie PZPR, awansowali na kierowników wydziałów, a nawet sekretarzy. Pod koniec gnijącej gomułkowszczyzny pojawiła się nawet tu i ówdzie wyrażana nadzieja: stetryczały "Wiesław" wkrótce odejdzie, ster przejmą młodsi pragmatycy z pokolenia ZMP-owców. Wymieniano nazwiska: Kazimierz Barcikowski, Stanisław Kociołek, Wincenty Kraśko, Stefan Olszowski, Józef Tejchma i inni podobni, ukształtowani już po wojnie, jako tako wykształceni, twardo stojący na ziemi. Mieli być nie tylko siłą zdolną zastąpić nieudolne przywództwo dobiegających kresu lat sześćdziesiątych, ale też zaporą dla prących do władzy " moczarowców". Gorącogłowi idealiści z Października już dawno - niby upadli aniołowie - zostali strąceni z partyjnych szczytów i zapomniani przez lud. Tymczasem po kryzysie grudniowym 1970 roku władzę objęła ekipa z Katowic, w której też sporo było otaczających "towarzysza Edwarda" dawnych aktywistów zetempowskich. Co dobrego, lub o wiele częściej złego, zdziałali, dziś dobrze wiemy. Byli rzeczywiście pragmatykami swojego czasu i swojej formacji: ukształtowani w biurokratycznym i sztywnym aparacie molochowatej organizacji uruchamianej od akcji do akcji, od pokazu do pokazu, a na co dzień tkwiącej w tym samym sennym bezwładzie i pokątnie uprawianej rozrywce dla wybranych. Tacy ludzie nie opowiadają swoich własnych historii; oni piszą historię, przynajmniej wtedy pisali.

Dlatego prawdziwy obraz ZMP to nie twarze Lechosława Goździka, charyzmatycznego przywódcy robotników warszawskiego Żerania, albo Mateusza Birkuta, "człowieka z marmuru" w niezapomnianym filmie Andrzeja Wajdy, symbolu nadziei i rozczarowań polskiego plebejusza. Prawdziwy obraz ZMP to portrety pragmatycznych do ostatka "towarzyszy ze Śląska" - Jana Szydlaka i Zdzisława Grudnia. Albo jeszcze lepiej: gęba Stefana Olszowskiego, czołowego eksponenta pokolenia zetempowców u władzy, nie wiadomo dlaczego za schyłkowego Gomułki i wczesnego Gierka strojącego przymilne miny "liberała"? Gdy za Jaruzelskiego "gruby Stefan" rzeczywiście dorwał się do steru, to jako twardogłowiec, pogromca zerkających na "Solidarność" dziennikarzy, dociskacz śruby w mediach, przygotowujący je na stan wojenny. Potem ten sam Olszowski pragmatycznie uwił sobie gniazdko w Nowym Jorku, gdzie przebywa do dziś, słusznie wybierając życie lżejsze, choć jakże dalekie od szczytu.

Tylko po co mu był ten cały ZMP-owski kram?

JERZY SURDYKOWSKI

Polska - Rosja. Nowe otwarcie?

Źródło: Rzeczpospolita: Polska - Rosja. Nowe otwarcie?
14.10.2006

Po wizycie w Warszawie szefa rosyjskiej dyplomacji Siergieja Ławrowa jedni krytycznie dowodzili, że była ona pusta i pozbawiona konkretów. Inni, wręcz przeciwnie: oto, po latach zastoju, w stosunkach polsko-rosyjskich dokonał się kolejny przełom i teraz wszystko pójdzie już jak z płatka. Wkrótce spotkanie premierów, potem prezydentów...

Obie opinie są typowe dla sposobu, w jaki opisujemy relacje między Moskwą i Warszawą, miotając się między negacją i krytycznym przyjmowaniem wszystkiego, co płynie z Rosji, a niczym nieuzasadnionym optymizmem. Podobny scenariusz już kilkakrotnie przerabialiśmy. Po raz ostatni - kilka lat temu, po gwałtownym ochłodzeniu stosunków, gdy Warszawa uznała za persona non grata kilku dyplomatów rosyjskich podejrzewanych o szpiegostwo, a Kreml odpowiedział tym samym, nakazując opuszczenie Rosji całej grupie pracowników polskiej ambasady.
Zabłąkany kraj

Ostatnie "zlodowacenie" było jednak o wiele głębsze i poważniejsze. Udział Polski w rozwiązaniu kryzysu na Ukrainie; to, że Warszawie udało się w dużej mierze zmobilizować europejską opinię w obronie pomarańczowej rewolucji, potraktowano w Moskwie jako bezpośrednie wyzwanie rzucone Rosji, która cały obszar WNP traktuje jako swoje dominium, a Polskę - jako historycznego rywala konkurującego o wpływy na obszarze między Rosją i Zachodem. I chociaż pierwszy szok dość szybko minął - zwłaszcza gdy okazało się, że mimo polskich zabiegów Europa nie pali się zbytnio do rozpinania swego parasola nad Ukrainą - to jednak uraz i poczucie potencjalnego zagrożenia pozostały.

Do tego doszedł jeszcze jeden czynnik. W warunkach wielkiej hossy na rynkach paliwowych Moskwa zaczęła na nowo definiować swoją politykę zagraniczną, uznając, że ropa i gaz mogą być znacznie skuteczniejszym instrumentem w realizacji jej celów mocarstwowych aniżeli klasyczne środki dyplomatyczne. Tymczasem Warszawa, już jako pełnoprawny członek Unii, nieustannie to kwestionowała; nie tylko sprzeciwiała się budowie gazociągu północnego - tak ważnego z punktu widzenia rosyjskiej strategii - ale jeszcze występowała z irytującymi Kreml projektami dotyczącymi wspólnej polityki energetycznej itp.

Wszystko to wpływało na wybór strategii dyplomatycznej Moskwy wobec Warszawy. Jej celem była maksymalna izolacja Polski w Europie, a środkiem - budowanie negatywnej opinii wśród jej unijnych partnerów, jako kraju cierpiącego na rusofobię, a przez to niezdolnego do racjonalnych działań na scenie europejskiej.

Dał temu wyraz Siergiej Karaganow, szef Rady Polityki Zagranicznej i Obronnej. "Polska - mówił wiosną tego roku - znów stała się chorym człowiekiem Europy wytykanym palcami przez niemal wszystkich na kontynencie: Francuzów, Niemców, a nawet Litwinów. W najlepszym razie postrzegana jest jako koń trojański Stanów Zjednoczonych w Europie, w najgorszym - uważana za przykład kraju, który podąża w nieznanym kierunku i który stał się nieprzewidywalny...". Dwa miesiące później pytany o perspektywę polsko-rosyjskiego spotkania na szczycie, dowodził: Nie bardzo wiem, czego miałoby ono dotyczyć i jaki kształt miałoby przyjąć. Jeśli Warszawa ma jakieś konstruktywne propozycje, to Moskwa nie ma nic przeciwko poprawie naszych stosunków. Na razie jednak jest oczywiste, że Polska stała się czarną owcą w Europie. Nie wiem więc, dlaczego Rosjanie mieliby pomagać w poprawianiu złej opinii, jaką Polska zyskała na forum europejskim...

Stanowisko wyrażone przez wpływowego rosyjskiego politologa można było uznać nieomal za wykładnię oficjalnej polityki Moskwy. Zwłaszcza że podobnie wypowiadali się inni - np. uważany za doradcę prezydenta Putina Gleb Pawłowski. I trudno się dziwić satysfakcji, z jaką media rosyjskie, komentując sytuację w Polsce, ograniczały się do obszernego cytowania komentarzy prasy zachodniej bardzo krytycznych wobec tego, co dzieje się w naszym kraju.

Zbędny konflikt

Zamiast sprzeczać się o ocenę wizyty ministra Ławrowa, najpierw należałoby zapytać: dlaczego Moskwa właśnie teraz zdecydowała się na odmrożenie stosunków i - po drugie - czy kierowały nią motywy taktyczne, czy też strategiczne, długofalowe?

Chyba jednak raczej te pierwsze. Andrzej Nowak ma oczywiście rację, gdy pisze (" Rz" 5.10), że długofalowym celem Moskwy może być - tak jak w minionych dziesięcioleciach - dążenie do stopniowego usunięcia Ameryki z Europy oraz ostateczny upadek wspólnoty euroatlantyckiej i podtrzymującej ją konstrukcji ideowej Zachodu". W końcu Rosja niejednokrotnie dawała jednoznacznie do zrozumienia, że najkorzystniejszym dla niej modelem ładu światowego i europejskiego - zwłaszcza w okresie, gdy sama przeżywa kłopoty - byłby model "koncertu mocarstw". W niczym nie umniejszając znaczenia geopolitycznej analizy prof. Nowaka, wydaje mi się jednak, że o zmianie dotychczasowego stanowiska Moskwy wobec Warszawy, to że zrezygnowała ona z prowadzonej dotąd polityki izolacji Polski, zadecydowały względy taktyczne, a przede wszystkim przygotowywana przez Rosję, nazwijmy to tak, ofensywa europejska.

W roku przyszłym wygasa dziesięcioletni układ o partnerstwie i współpracy między Unią Europejską oraz Rosją i trzeba przygotować nowy. Dotychczas Moskwa z wielką rezerwą odnosiła się do obowiązującego układu. Zapisany w nim mechanizm konsultacji politycznych funkcjonował wprawdzie bez większych zgrzytów, za to znaczna część zapisów ściśle ekonomicznych pozostała wyłącznie na papierze. Także kolejne dokumenty, przyjęta w 1999 r. unijna wspólna strategia oraz późniejsza o kilka miesięcy rosyjska strategia średniookresowa więcej mówiły o różnicach dzielących obie strony niż o wspólnocie. Wynikało to być może stąd, iż Moskwa traktowała ten układ jako coś wymuszonego. Choćby przez to, że podpisany został w połowie lat 90., gdy osłabiona Rosja pogrążała się w coraz większym kryzysie i chaosie.

Teraz sytuacja jest inna.

Dzięki koniunkturze naftowej rosyjskie rezerwy walutowe osiągnęły poziom 300 mld dolarów i wciąż rosną. Rosja czuje się już równorzędnym partnerem Unii i próbuje narzucić jej wygodne dla siebie rozwiązania. Tydzień po wizycie ministra Ławrowa w Warszawie do Niemiec udał się prezydent Władimir Putin. Przywiózł atrakcyjną ofertę. Krótko przed podróżą szef Gazpromu ogłosił, że bogate złoże sztokmanowskie na Morzu Barentsa Rosja będzie zagospodarowywała własnymi siłami, bez udziału obcych inwestorów, a wydobywany z niego gaz ziemny będzie kierowany za pośrednictwem gazociągu północnego do Niemiec, a stąd rozsyłany do innych odbiorców europejskich. Nie zaś, jak wcześniej sugerowano, do Stanów Zjednoczonych.

Moskiewski dziennik " Kommiersant", który podał tę wiadomość, uznał to za zasadniczą zmianę strategii energetycznej Rosji. W myśl nowej koncepcji Federacja Rosyjska ma być podstawowym dostawcą paliw i energii dla Europy, a Niemcy jej głównym partnerem energetycznym oraz rzecznikiem Rosji w Unii Europejskiej. Moskwa proponuje przyspieszenie budowy wspólnego obszaru energetycznego oraz synchronizację systemów energetycznych Rosji i UE. W zamian chce przede wszystkim otwarcia dla rosyjskich inwestycji - głównie w energetyce. No i bardzo zdecydowanie występuje przeciwko projektom przyjęcia wspólnej polityki energetycznej Unii, o co z kolei gorąco zabiega Warszawa.

Moskwa bardzo liczy też na to, że w okresie, gdy Niemcy przejmą przewodnictwo w UE, łatwiej będzie lobbować rosyjskie interesy, a także uzgodnić korzystne dla Rosji zapisy w nowym układzie o partnerstwie i współpracy. W tym kontekście wizytę ministra Ławrowa w Warszawie można potraktować - z jednej strony - jako próbę sprawdzenia gotowości Polski do kompromisu w sprawach dla Moskwy najważniejszych (gazociąg północny, polityka energetyczna itp.), a z drugiej - chodziło również o zmianę wizerunku Rosji jako kraju skonfliktowanego z Polską choćby dlatego, aby nie stawiać w trudnej sytuacji kanclerz Angeli Merkel, z którą Kreml wiąże tak duże nadzieje.

Za dużo retoryki

Jakkolwiek by oceniać wizytę Ławrowa, należy potraktować ją jako swego rodzaju zaproszenie do nowej gry. To zaś wymaga istotnej korekty naszej polityki wobec Rosji, a właściwie, jak słusznie pisał wiosną tego roku Zdzisław Najder, stworzenia jej na nowo, bo jak dotąd mieliśmy jedynie jej ideologię.

Kiedyś sytuacja była jasna. Chodziło o zneutralizowanie sprzeciwów Moskwy, gdy zabiegaliśmy o członkostwo w NATO i UE. Później wznieśliśmy się na szczyty, angażując się w rozwiązanie konfliktu na Ukrainie. I znowu utknęliśmy, gdy okazało się, że rzeczywistość ukraińska jest o wiele bardziej skomplikowana i raczej trzeba się nastawiać na długi marsz. W tym samym czasie, przy okazji prawie każdego spotkania na szczycie, przytaczaliśmy stale ten sam protokół rozbieżności, ze sprawą Katynia, żeglugi w Cieśninie Pilawskiej czy rosyjskich nieruchomości w Polsce, a od niedawna także gazociągu północnego oraz blokady polskiego eksportu mięsa. Jednocześnie chcieliśmy uchodzić w Unii za specjalistów od Rosji, za tych, którzy znają ją i czują lepiej od innych. I jest w tym wiele racji. Tyle że na co dzień najczęściej byliśmy więźniami własnych, negatywnych emocji, dając im upust w retoryce. I jeszcze pół biedy, jeśli czynili to dziennikarze i publicyści. Gorzej, że w podobnym tonie często wypowiadali się również politycy, co było zupełnie niezrozumiałe dla Europy przyzwyczajonej do uprawiania dyplomacji w kategoriach Realpolitik.

Powtarzam: tu nie chodzi o to, aby ustępować Moskwie w sprawie gazociągu północnego. W końcu, co piszę od lat, obowiązuje jakaś hierarchia interesów strategicznych - politycznych i gospodarczych. Chodzi natomiast o zmianę samego podejścia, stylu uprawiania polityki. Bo obecny, oparty w dużej mierze na wspomnianych negatywnych emocjach, zwyczajnie okazuje się nieskuteczny.

Nowe i stare rury

Musimy nauczyć się grać na wielu fortepianach, z pełną świadomością, że Rosja jest ważnym, ale bynajmniej niejedynym i na pewno nie najważniejszym układem odniesienia dla naszej polityki zagranicznej; że trzeba traktować ją, jak każde inne państwo, które - czy nam się to podoba, czy nie - po swojemu formułuje swoje interesy i ich broni. Naszym zadaniem jest natomiast maksymalnie skuteczna obrona własnych, byle jasno i sensownie zdefiniowanych. I z tego, a nie z retoryki, powinni być rozliczani nasi politycy.

Potrzebne jest też to, co nazwałbym pozytywną dyplomacją wobec Rosji. Przykład? Z wyliczeń ekspertów (Mirosław Grelik, " Rz" z 4.04.2006) wynika, że za kilka lat, nawet po zbudowaniu gazociągu północnego, może zabraknąć mocy przesyłowych, aby zaspokoić zapotrzebowanie Europy na rosyjski gaz ziemny. Mówiąc krótko: trzeba będzie budować nowe rurociągi. Może więc, niezależnie od starań o dywersyfikację europejskich dostawców gazu, warto byłoby wystąpić z polską inicjatywą powołania międzynarodowego konsorcjum do budowy odkładanej od lat drugiej nitki gazociągu jamalskiego? - Mogłoby to być interesujące i dla Europy, i dla Rosji, a sama propozycja byłaby znaczącym sygnałem politycznym...

Wreszcie, musimy zdawać sobie sprawę, że w układzie bilateralnym zawsze będziemy wobec Moskwy partnerem słabszym. Choćby dlatego, że - jak otwarcie pisze Irina Kobrinskaja (" Rz" z 5.10) - Polska i Rosja występują, używając języka bokserskiego, w różnych kategoriach wagowych.

Z tego oczywiście wcale nie wynika, że mamy rezygnować z bezpośrednich kontaktów. Przeciwnie. Nie jesteśmy też tak słabi i tak bezradni, jak sugerują niektórzy. Chodzi o coś innego - o skuteczne wykorzystanie naszego głównego obecnie atutu: członkostwa w Unii. Dlatego z uporem będę powtarzał, że obecnie skuteczność polityki na Wschodzie, w tym również wobec Rosji, w znacznie większym stopniu zależy od naszej pozycji w Unii Europejskiej aniżeli od bezpośrednich relacji z Moskwą. I jeśli - jak słusznie pisał Sławomir Dębski w "Polskim Przeglądzie Dyplomatycznym" - chcemy cokolwiek osiągnąć, to powinniśmy dążyć do zbudowania wobec Rosji wspólnej polityki Unii, a przynajmniej jej największych państw członkowskich.

To nie będzie łatwe, bo wymaga zbudowania swego rodzaju wspólnoty interesów, a więc również różnego rodzaju kompromisów. Wreszcie, wymagać będzie bardzo umiejętnej dyplomacji, choćby wobec Niemiec, które - jak pisał przed tygodniem Paweł Zalewski (" PlusMinus" z 7-8.10) - dokonują zasadniczej korekty paradygmatu swojej polityki, stały się europejskim supermocarstwem i są gotowe realizować własne interesy, nawet kosztem ważnych, regionalnych partnerów. Tylko czy jest inne rozwiązanie, skoro bez uwzględnienia wspomnianego "komponentu europejskiego" nasza polityka wschodnia, także wobec Rosji, będzie nieustannie buksowała? To abecadło, dlaczego więc tak często o tym zapominamy?

Gramy w orkiestrze

Prezydent Lech Kaczyński powtarza, że poprawa stosunków z Moskwą będzie procesem długofalowym. I ma sto procent racji. Spotkanie prezydentów Polski i Rosji, do którego w końcu dojdzie, nie jest celem samym w sobie. Może ono pomóc w uspokojeniu nastrojów, dać impuls do wznowienia dialogu. I niewiele więcej. Przełomów mieliśmy dość, a potrzebna jest zwyczajna, racjonalna i elastyczna polityka. Zimna do bólu. I nie tylko reaktywna, dyktowana bieżącymi wydarzeniami, ale - inicjatywna, wybiegająca w przód, oparta na chłodnej analizie tego, jaka może być Rosja (i Europa) za lat dziesięć czy 20. Mówiąc krótko: jeśli już mamy grać na wielu fortepianach, a faktycznie w orkiestrze symfonicznej, to starajmy się przynajmniej nie fałszować.

SŁAWOMIR POPOWSKI

17 października 2006

Azja w cieniu Kim Dzong Il-a

Źródło: Rzeczpospolita: Azja w cieniu Kim Dzong Il-a
14.10.2006

Pozycja tyrana słabnie i być może to właśnie powinno być powodem do niepokoju: reżimy totalitarne na krawędzi upadku często stają się nieobliczalne. Im słabsza Korea Północna, tym bardziej niebezpieczna


Oficerowie amerykańscy, mówiąc o Korei Północnej, używają skrótu, który mówi wszystko: KFR, Kim Family Regime. Demonizacja tego reżimu przez amerykańskie media i politycznych decydentów sprawia, że zapomina się o pewnych istotnych faktach. Twórca Korei Północnej, Kim Ir Sen, nie był jedynie potworem i stalinowskim tyranem. Uciekinierzy z jego państwa mogą potwierdzić, że był też popularnym przywódcą antyjapońskiej partyzantki, trochę jak Enver Hoxha, stalinowski tyran z Albanii, który dowodził antyhitlerowskim powstaniem. Również syn Kim Ir Sena, Kim Dzong Il, w niczym nie przypomina swojej parodii z filmu "Team America: World Police", zdziecinniałego psychopaty. Kiedyś istotnie był playboyem, ale wyrósł na sprawnego intryganta.

Swoją sukcesję Kim Dzong Il zawdzięcza po części temu, że jego ojciec zaszczepił w umysłach Koreańczyków z Północy odruch kojarzenia rodziny Kimów z dynastią Dzoson, która od XIV wieku panowała na Półwyspie Koreańskim przez pięćset lat. Umiejętnie wyszkolony przez ojca Kim Dzong Il skupił władzę w swoim ręku i tak skutecznie manipulował Chińczykami, Amerykanami i Koreańczykami z Południa, że ci wspierali go finansowo przez całe lata 90. Poza tym Kim bynajmniej nie jest człowiekiem impulsywnym: ma swoje odpowiedniki think tanków, które opracowują najlepsze strategie na wypadek ataku ze strony USA i Korei Południowej, ataku, który skądinąd sam byłby reakcją na kryzys wywołany przez władze w Phenianie. "Ten reżim - mówi Lankow - to ekipa wyjątkowo racjonalnie myślących zabójców".

A jednak, mimo całej przebiegłości Kima, są powody, by podejrzewać, że jego pozycja słabnie. I być może to właśnie powinno być powodem do niepokoju: reżimy totalitarne na krawędzi upadku mają to do siebie, że często wpadają w panikę i stają się naprawdę nieobliczalne. Im słabsza Korea Północna, tym bardziej niebezpieczna. Pytanie, które powinno stanowić największą troskę wojsk amerykańskich na Pacyfiku, brzmi: co będzie, kiedy Korea Północna upadnie? Bowiem to wydarzenie zadecyduje o równowadze sił w całej Azji.

Kolejny koszmar po Iraku

Na Półwyspie Koreańskim zimna wojna nigdy się nie zakończyła. Na posępnej, spowitej w kolor morskich wodorostów granicy między dwiema Koreami, wśród krzyku białych czapli i żurawi mandżurskich, widziałem południowokoreańskich żołnierzy stojących bez ruchu w pozycjach taekwondo, z zaciśniętymi pięściami i napiętymi przedramionami, spoglądających w oczy swoich odpowiedników z Północy. Obydwie strony wybierają do tego celu najroślejszych, najbardziej przytłaczających wzrostem wojaków - jak na amerykańskie przyzwyczajenia i tak są raczej niscy.

Bezpośrednio po wojnie Korea Południowa postawiła przy granicy flagę na stumetrowym maszcie; w odpowiedzi Koreańczycy z Północy ustawili po swojej stronie maszt stupięćdziesięciometrowy i wciągnęli nań flagę o wadze ćwierć tony. W strefie bezpieczeństwaPhenian zbudował dwupiętrowy budynek; Seul postawił trzypiętrowy, a wówczas Koreańczycy z Północy dobudowali jeszcze jedno piętro. "To obszar nieustannej wojny na symbole", jak określił strefę zdemilitaryzowaną pewien amerykański sierżant. Kiedyś obie strony zorganizowały w Panmundżom spotkanie, które trwało jedenaście godzin. Ponieważ nie było oficjalnego uzgodnienia, kiedy zrobić przerwę na wyskok do łazienki, wszyscy trzymali się twardo. Spotkanie przeszło do historii jako "bitwa pęcherzy".

W innych podzielonych krajach XX wieku, jak Wietnam, Niemcy czy Jemen, ostatecznie zwyciężyły siły dążące do zjednoczenia. Z dotychczasowych doświadczeń wynika jednak, że podobne zjednoczenia raczej nie wynikają ze starannie zaplanowanego procesu politycznego, w którym respektuje się interesy obu stron. Na ogół stanowią efekt gwałtownych wydarzeń, które zaskakują ekspertów na przekór wszystkim ich raportom i strategicznym spekulacjom.

Dlatego być może to właśnie Korea jest dla amerykańskich wojsk najpaskudniejszym miejscem, w jakie można trafić, w pewnym sensie gorszym nawet od Iraku. Kiedy jeździłem po półwyspie, różni ludzie ze środowisk wojskowych, zarówno z sił powietrznych, jak i piechoty, mówili mi, że woleliby już siedzieć w Iraku lub Afganistanie, bo Korea łączy wszystko, co z wojskowego punktu widzenia najgorsze. Żołnierze i lotnicy żyją tu zgodnie z uciążliwym regulaminem wojennym, poddani surowym rygorom; równocześnie jednak muszą trzymać się etykiety i przyjmować inspekcje jak w warunkach pokoju, zachowując wszystkie te oficjalne pozory, które schodzą na dalszy plan podczas działań wojennych, gdy liczą się już tylko zdolności bojowe. Na półwyspie panuje też okropna pogoda: zimy są koszmarnie mroźne z powodu wiatrów wiejących z Syberii, a latem monsuny znad Pacyfiku przynoszą duchotę i upał. Pył znad pustyni Gobi nie poprawia sytuacji.

Zagrożenie z Północy jest nie byle jakie. Korea Północna dysponuje siłami operacyjnymi w liczbie stu tysięcy dobrze wyszkolonych żołnierzy; ma też jeden z największych na świecie arsenałów chemicznych i biologicznych. Posiada obfite zapasy wąglika, cholery i dżumy, jak również osiem zakładów przemysłowych, wytwarzających środki chemiczne. Wszystko to można zrzucić na Seul za pomocą konwencjonalnej artylerii. Gdyby pheniańska infrastruktura władzy miała się rozsypać, prawdopodobnie zapanowałoby powszechne bezprawie (zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę partyzancką mentalność sił zbrojnych na Północy). Mówiąc krótko: jeżeli chodzi o możliwości wywoływania chaosu na świecie, Korea Północna ma potencjał zbliżony do Iraku, natomiast w zastosowaniu broni masowego rażenia potencjał ten jest nieporównywalnie większy.

Aby zyskać jakieś wyobrażenie o tym, jaki chaos grozi Półwyspowi Koreańskiemu, pomyślmy o Albanii, która przez wiele lat była najbardziej anarchicznym krajem w postkomunistycznej Europie Wschodniej, jeśli nie liczyć wojennej Jugosławii. Kiedy pojechałem do Albanii jeszcze przed upadkiem stalinowskiego reżimu, widziałem tam agresywne grupki ośmioletnich chłopców, którzy napastowali przechodniów. Podobna plaga nęka ponoć również Koreę Północną z wyjątkiem pokazowego Phenianu; być może mówi to coś o dalszych perspektywach. W gruncie rzeczy Koreańczyków z Południa jeszcze bardziej od północnokoreańskich rakiet przeraża myśl o wielkiej fali uciekinierów z Północy. Z kolei Chińczycy też ze zgrozą myślą o tym, że miliony Koreańczyków mogłyby ruszyć na północ i przez rzekę Jalu przedostać się do Mandżurii.

Upadek w siedmiu etapach

To, że Kim Dzong Ilowi tak bardzo zależy na zademonstrowaniu swej rakietowej potęgi, świadczy o jego słabości. Wbrew powszechnemu w USA przekonaniu, Kim bynajmniej nie zamartwia się po nocach tym, co mogą mu zrobić Amerykanie; to nie słabość wobec USA stanowi jego największą troskę. Jeżeli coś spędza mu sen z powiek, to raczej Chiny. Kim zdaje sobie sprawę, że położenie geograficzne Korei Północnej i jej dostęp do morza w bliskim sąsiedztwie Rosji zawsze interesowały Chińczyków bardziej niż trwałość jego reżimu. (Chińczycy, podobnie jak my, wolą wprawdzie, żeby reżim przetrwał, ale też mają własne plany w związku z północną częścią półwyspu, w których nie ma miejsca dla Ukochanego Przywódcy). Agresywne demonstracje siły ze strony Kima mają na celu zmuszenie Amerykanów, by rozmawiali bezpośrednio z nim, co przynajmniej pozornie umocni jego słabnącą pozycję. Im zaś Phenian wyda się mocniejszy, tym lepszą będzie miał pozycję w tym, co dla Kima naprawdę ważne, czyli w stosunkach z Pekinem.

Amerykańscy stratedzy powinni skupić się nie na samych pociskach Kima, ale na tym, co decyzja o ich odpaleniu mówi o stabilności jego władzy. Stacjonujący w Korei Południowej i Japonii oficerowie amerykańscy średniej i wyższej rangi szykują się na gwałtowny upadek Korei Północnej, wydarzenie, po którym w ciągu zaledwie paru dni, czy nawet godzin, mogłaby nastąpić największa operacja stabilizacyjna od zakończenia II wojny światowej. Jak powiedział mi pułkownik David Maxwell z amerykańskich sił specjalnych, "byłaby to matka wszystkich humanitarnych operacji wojskowych". Z dnia na dzień odpowiedzialność za los 23 milionów na wpół zagłodzonych ludzi przeszłaby z Kim Dzong Ila na wojska USA, które w sprawie opanowania tego kryzysu musiałyby się porozumieć (między innymi) z Ludowo-Wyzwoleńczą Armią Chin.

Na szczęście wygląda na to, że upadek Korei Północnej będzie rozciągnięty w czasie. Robert Collins, emerytowany starszy sierżant wojsk amerykańskich, obecnie ekspert wojskowy w Korei Południowej, przedstawił mi szkic upadku Phenianu w siedmiu etapach:

etap 1 - niedobór zasobów;

etap 2 - utrata ogólnokrajowej kontroli nad infrastrukturą z powodu niedoboru zasobów;

etap 3 - umacnia się pozycja niezależnych władyków pod nieformalną kontrolą miejscowych bonzów partyjnych lub dowódców wojskowych; równocześnie szerzy się korupcja, umożliwiająca działanie poza nadzorem słabnących władz centralnych;

etap 4 - reżim uznaje, że lokalni władykowie wystarczająco już urośli w siłę i podejmuje próbę ich podporządkowania;

etap 5 - czynny opór wobec władzy centralnej;

etap 6 - rozpad reżimu;

etap 7 - wyłonienie nowego przywództwa kraju.

Gdzieś w połowie lat 90. Korea Północna prawdopodobnie osiągnęła etap 4, ale uratowały ją fundusze i pomoc humanitarna USA. Teraz cofnęła się do etapu 3.

Kim Dzong Il śledził upadek reżimu rodziny Ceausescu w Rumunii, po czym wyciągnął z tych wydarzeń jeden zasadniczy wniosek: trzeba przejąć absolutną kontrolę nad wojskiem, i zrobił to; teraz reżim sprawuje władzę za pomocą wojska. Jak dotąd miały miejsce tylko odosobnione przypadki dezercji żołnierzy północnokoreańskich na stronę południową. Nie dochodziło nawet do pomniejszych aktów dezercji na poziomie jednostki, które mogłyby świadczyć, że żołnierze rozmawiają ze sobą i że nie boją się już, że zostaną zadenuncjowani przez towarzyszy. Pewien dezerter z północnokoreańskich oddziałów specjalnych mówił mi, że zwykli żołnierze wciąż boją się rozmawiać o polityce.

Północnokoreańska Armia Ludowa jest zwyczajnie zbyt wielka, by dało się ją porządnie wykarmić i utrzymać w dobrych nastrojach, toteż reżim skupia się na dopieszczaniu jednostek elitarnych. Dezerter, z którym rozmawiałem, powiedział mi, że oddziały do zadań specjalnych mają się dobrze, natomiast zwykli żołnierze żyją w tak skrajnej nędzy, że nie jest jasne, czy dochowaliby wierności Kim Dzong Ilowi w razie wojny. Czy walczyliby w obronie reżimu, gdyby miało dojść do jakiegoś buntu? Doświadczenia rumuńskie sugerują, że wiele zależy od okoliczności: w 1987 roku, kiedy zbuntowali się robotnicy w Braszowie, wojsko stłumiło ich protest, ale dwa lata później, kiedy to samo zrobiła mniejszość węgierska w Timiszoarze, armia sama wystąpiła przeciwko władzy.

Zjednoczenie?

Oczywiście ekonomiczny i społeczny ciężar przywracania normalności na półwyspie spadłby na Koreę Południową. Żaden jej oficjalny przedstawiciel nie powie tego na głos, ale Korea Południowa, podobnie zresztą jak wszystkie pozostałe kraje regionu, bynajmniej nie jest zainteresowana zjednoczeniem, chyba że miałoby ono charakter stopniowy i trwało kilka czy nawet kilkadziesiąt lat. Najlepszym wyjściem byłoby wprowadzenie na znacznej części Północy południowokoreańskiego protektoratu pod oficjalnymi auspicjami społeczności międzynarodowej, w ramach którego obie Koree zachowałyby na dłuższy czas funkcjonalną odrębność. Dzięki temu miałyby czas, by przygotować się do utworzenia wspólnego państwa koreańskiego i uniknąć związanego z tym chaosu.A jeżeli Korea Północna, zamiast ulec rozpadowi, dokona niespodziewanego uderzenia na Południową? Taki wariant wydaje się dziś mniej prawdopodobny niż 20 lat temu, kiedy Kim Ir Sen był przywódcą mocnego państwa, a południowokoreańskie siły zbrojne nie miały jeszcze dostatecznej siły. Ale pułkownik Maxwell i inni szykują się i na tę ewentualność.

W razie ataku z Północy

Gdyby Korea Północna miała zaatakować, zapewne dokonałaby akcji typu "szok i przerażenie", wykorzystując swoje 13 tysięcy dział artyleryjskich i wyrzutni rakietowych i odpalając ponad 300 tysięcy pocisków na godzinę w stronę Seulu, gdzie żyje blisko połowa 49-milionowej ludności kraju. Skalę zniszczeń dodatkowo powiększyłyby oddziały specjalne z Północy, które wdarłyby się na terytorium Korei Południowej, niszcząc elektrownie wodne, wysadzając dworce kolejowe i autobusowe. Tymczasem Armia Ludowa uderzyłaby na położone na północ od Seulu miasto Uidżongbu, gdzie mogłaby przekroczyć rzekę Han i obejść stolicę od wschodu.

Taka strategia przyniosłaby jednak klęskę. Amerykańskie samoloty A-10 Warthog, F-16 Viper i inne przystąpiłyby do niszczenia nieprzyjacielskiej artylerii, a także wybiłyby znaczną liczbę wojsk agresora na terenie Korei Południowej; równocześnie zaś pociski z łodzi podwodnych i bombowców B-2, nadciągających z Guam i bazy Sił Powietrznych Whitehead w Missouri, zaczęłyby likwidować kolejne cele strategiczne na terytorium Północy. Tymczasem armia południowokoreańska szybko zajęłaby węzły komunikacyjne i wypuściła własne dywizje i oddziały specjalne na maruderów z Armii Ludowej. Phenian zdaje sobie z tego sprawę. Jedyna nadzieja Korei Północnej polegałaby na tym, że już sama ta rzeź, jakiej zdążyłyby dokonać jej wojska w krótkim czasie między pierwszym atakiem artyleryjskim na Seul a energiczną reakcją Korei Południowej i USA, skłoni południowokoreańską lewicę, ONZ i część światowych mediów do wołania o rozwiązanie dyplomatyczne i negocjacje, które położą kres przemocy.

A skala owej przemocy byłaby straszliwa, co do tego nie ma wątpliwości. W porównaniu z Koreą Irak i Afganistan mogłyby się wydawać sielanką. Terytorium Korei Południowej pełne wojsk z Północy byłoby, jak to mówią wojskowi, "środowiskiem obfitującym w cele", w którym wrogowie i sprzymierzeńcy znajdowaliby się zawsze blisko siebie. "Totalny chaos. Wojna prowadzona całkowicie na oślep" - powiedział mi jeden z pilotów F-16. Sytuację na polu bitwy dodatkowo komplikowałaby poważna bariera językowa między amerykańskimi pilotami a południowokoreańskimi służbami JTAC (czyli Wspólnej Taktycznej Kontroli Powietrznej), które musiałyby naprowadzać Amerykanów na znaczną część celów. Stacjonujący w Korei Południowej piloci A-10 i F-16 skarżyli mi się, że to słabe ogniwo wojskowej współpracy może stać się przyczyną wielu "sojuszniczych ostrzałów" i spowodować śmierć cywilów, co niewątpliwie skupi uwagę mediów. Presja, by powstrzymać rozlew krwi, mogłaby umożliwić przedstawicielom reżimu wynegocjowanie sobie jakiejś formy przetrwania.

Gdyby udało się zapewnić półwyspowi stabilizację po upadku reżimu Kima, zjednoczone państwo koreańskie miałoby od razu jednego bezwzględnego wroga: Japonię. Każdy polityk koreański mógłby wzmocnić swoją pozycję, wygłaszając w parlamencie antyjapońskie tyrady. Japończycy wiedzą o tym, i ta świadomość sprzyja remilitaryzacji ich kraju. (Zwłaszcza marynarka japońska ostatnimi czasy lubi eksponować swoje nowe łodzie podwodne na ropę i niszczyciele Aegis). W lipcu tego roku Tokio i Seul potrząsały szabelkami nad spornym archipelagiem, zwanym przez Koreańczyków Tokdo, a przez Japończyków Takeshima, i leżącym na morzu, które Koreańczycy nazywają Wschodnim, a Japończycy Japońskim. Doszło do ostrej wymiany słów, kiedy Korea Południowa wysłała w tamtą okolicę statek badawczy. W USA istnieje długa tradycja lekceważenia sporów historyczno-narodowych: w latach 80. Amerykanie przeoczyli napięcia etniczne w Jugosławii, ostatnio nie docenili konfliktu szyicko-sunnickiego w Iraku. Lepiej, żeby nie powtórzyli tego błędu w Azji.

Chiny kontra Ameryka

Prawda jest taka, że w interesie wielu Koreańczyków z Południa leży utrzymanie reżimu rodziny Kimów, ponieważ jego upadek oznaczałby konieczność ekonomicznych poświęceń, do których nikt w Korei Południowej nie jest gotów. Długotrwałe zaangażowanie wojskowe USA sprawiło, że Koreańczycy z Południa stali się społeczeństwem materialistycznym. Mało kto spośród nich życzy sobie chaosu, jaki nastąpiłby po upadku pheniańskiego reżimu.

Tymczasem inwestycje infrastrukturalne Chińczyków tworzą już fundament państewka buforowego na kształt Tybetu, które po upadku Kimów objęłoby znaczną część Korei Północnej i byłoby zarządzane przez koreańskie marionetki Pekinu. Państewko to miałoby charakter mniej opresywny niż obecna upiorna i chorobliwa tyrania. Z punktu widzenia przeciętnego Koreańczyka z Południa oferta chińska może się więc wydawać bardziej atrakcyjna niż pomysły Amerykanów na wolny, demokratyczny i zjednoczony półwysep, których koszty poniósłby w znacznej mierze podatnik południowokoreański. Im bardziej Waszyngton skłania się ku wąskiemu myśleniu o demokratycznym Półwyspie Koreańskim, tym większe szanse ma Pekin na to, by wyeliminować Amerykanów z gry o Koreę.

Między stalinowską tyranią Kimów a stabilną demokracją w zachodnim stylu jest bowiem ogromna przepaść; pomiędzy tymi dwiema skrajnościami istnieją rozwiązania pośrednie w postaci ustrojów mieszanych i łagodnych dyktatur, i każde z nich mogłoby zapewnić Korei Północnej znacznie większą stabilność jako mechanizm przejściowy niż wszelkie możliwe propozycje USA. Nie wolno zapominać, że Korea Południowa osiągnęła dobrobyt i spoistość państwową bynajmniej nie w warunkach czystej demokracji, ale pod łagodną dyktaturą prezydenta Park Czung Hi w latach 60. i 70. Poza tym Koreańczycy z Północy, którzy nigdy nie zaznali władzy brytyjskiej, mają jeszcze mniej historycznego doświadczenia w dziedzinie demokracji niż Irakijczycy. Tak więc ostateczne zwycięstwo na Półwyspie Koreańskim zapewni strategia najbardziej ostrożna i pośrednia.

Długoterminowy sukces polityki amerykańskiej na półwyspie zależy od tego, na ile Koreańczycy z Południa będą skłonni dokonać na pewnym etapie poważnych poświęceń na rzecz wolności rodaków z Północy. Ale w wolnych i zamożnych społeczeństwach "poświęcenie" nie jest słowem lubianym przez wyborców. Jeżeli wyborcy w demokracjach zachodniego typu są w czymś dobrzy, to przede wszystkim w wynajdywaniu racjonalnych uzasadnień dla własnego egoizmu, i może się okazać, że autorytarne władze Chin rozumieją południowokoreańskich wyborców lepiej niż my. Jeżeli to prawda, zjednoczona Korea, jaką sobie wyobrażamy, może nigdy nie powstać: to raczej Chiny ostrożnie pokierują upadkiem północnego reżimu w taki sposób, że kraj ten z "państwa zbójeckiego" stanie się de facto satelitą Państwa Środka, aczkolwiek będzie utrzymywał stosunki z Południem w wystarczającym stopniu, by zaspokoić koreańskie tęsknoty za zjednoczeniem.

Należy pamiętać, że Azja, głównie z racji swego dynamizmu gospodarczego, to obszar kruchy pod względem politycznym i wojskowym. Struktury sojusznicze są tam znacznie słabiej rozwinięte niż w Europie, gdzie funkcjonują NATO i Unia Europejska. W Azji rywalizujące ze sobą nacjonalizmy znajdują ujście nie tylko w meczach piłkarskich. Dlatego to, czy w Korei Północnej realizowana będzie wizja chińska, czy też amerykańska, może zależeć od decyzji polityczno-wojskowych podejmowanych w samym środku niejasnego i skomplikowanego kryzysu.

Przyszłość należy do Pekinu

Amerykanie mają nadzieję zredukować swoją obecność wojskową w Korei Południowej do roku 2008. Kiedy przyszłość Korei wydawała się mocno niepewna, wprowadzili się do garnizonu Jongsan; teraz zamierzają opuścić tę znakomitą lokalizację w centrum miasta i przeprowadzić się 45 kilometrów na południe, do Camp Humphreys w miejscowości Piongtaek. Siły lądowe zmniejszą się do 25 tysięcy żołnierzy i będą w razie wybuchu wojny lub konieczności interwencji wojskowej po upadku pheniańskiego reżimu stanowić kościec struktury logistycznej.

Cierpliwość i zawzięty upór to postawa heroiczna. Ale bohaterstwa można oczekiwać ze strony oddziałów wojskowych, trudniej natomiast wymagać nieustannego heroizmu od sektora cywilnego. Cierpliwość i upór mogą przynieść sukces, ale niekoniecznie samemu zwycięzcy, raczej temu graczowi, który najbardziej umiejętnie wykorzysta nową sytuację. Za wcześnie jeszcze, by stwierdzić, kto ostatecznie będzie beneficjentem stabilizacji i dobrobytu w Mezopotamii, o ile coś takiego w ogóle kiedyś nastąpi. Ale jeżeli chodzi o Koreę, wygląda na to, że wygrana należeć będzie do Chińczyków. Azja w cieniu Kima

Robert D. Kaplan, przełożył Łukasz Sommer

Autor jest amerykańskim dziennikarzem, pisarzem i analitykiem politycznym. Był reporterem podczas wojny iracko-irańskiej oraz inwazji radzieckiej na Afganistan. Publicysta wielu znanych gazet, m.in. " The Washington Post", " The Atlantc", "New York Times"

Gazprom blokuje budowę gazociągu Nabucco

Źródło: Rzeczpospolita: Gazprom blokuje budowę gazociągu Nabucco
17.10.2006

Rosjanie kuszą Węgrów i Włochów propozycją udziału w budowie nowego gazociągu z Turcji do Europy. Jeśli ci ją przyjmą, budowa rurociągu Nabucco może stracić sens. Tym rurociągiem miał trafiać na Stary Kontynent konkurencyjny wobec rosyjskiego gaz irański i kaspijski.

Szefowie rosyjskiego koncernu przekonują partnerów z węgierskiego MOL i włoskiego ENI, by zaangażowali się w projekt rurociągu. I są bliscy sukcesu. Chodzi o tzw. przedłużenie gazociągu Błękitny Potok, który biegnie z Rosji przez Morze Czarne do Turcji. Rosjanie mają pomysł, by dobudować jego połączenie z Europą przez Bałkany na Węgry oraz do Włoch.

To projekt konkurencyjny wobec Nabucco, czyli przygotowywanego od kilku lat rurociągu, którym ma popłynąć surowiec m.in. z Iranu i Azerbejdżanu. Trasa wiedzie z Turcji przez Bułgarię, Rumunię, Węgry do Austrii. Wstępnie rozważano nawet odgałęzienia do Czech i Polski, czyli krajów uzależnionych od rosyjskich dostaw surowca. To dlatego Nabucco, choć ma kosztować 4,6 mld euro, zyskał poparcie Unii Europejskiej. Chcą go dofinansować unijne instytucje finansowe. Pierwsze dostawy zaplanowano na mniej więcej 2010 rok. W konsorcjum, które przygotowuje budowę, zaangażował się m.in. węgierski koncern MOL. Trudno liczyć jednak, że firma ta jednocześnie będzie uczestniczyć w dwóch projektach: Nabucco i Błękitny Potok. Nabucco ma biec przez Węgry do Austrii, jeśli jednak MOL zrezygnuje z niego, to wątpliwa staje się cała budowa. Zwłaszcza że rosyjski koncern zachęca także bułgarskie i rumuńskie firmy do bliższej współpracy.

Węgierski minister gospodarki Janos Koka zapowiedział po rozmowach w Moskwie w ubiegły piątek, że w ciągu pół roku gotowy będzie wstępny plan inwestycji zaproponowanej przez Gazprom. Wcześniej MOL może zawrzeć z tym koncernem porozumienie. Poza tym Gazprom przygotowuje umowę z włoskim ENI, m.in. o współpracy przy przedłużeniu Błękitnego Potoku do Włoch, podpisanie dokumentu możliwe jest jeszcze w październiku.

Gazprom w rozmowach używa argumentu, który trudno byłoby odrzucić nie tylko Węgrom. Kraj ten jako uczestnik gazociągu może zmienić swoją pozycję - z nabywcy rosyjskiego surowca stanie się jego dystrybutorem dla państw bałkańskich i Europy Środkowej.

Wiele wskazuje na to, że MOL skorzysta z propozycji Rosjan. W ostatnich miesiącach oba koncerny zacieśniają kontakty i planują budowę wielkich magazynów gazu na terenie Węgier. Kilka tygodni temu Władimir Putin osobiście zapewniał, że rosyjski surowiec będzie dostarczany do tego kraju bez zakłóceń. Rosjanie chcą, by dzięki przedłużeniu Błękitnego Potoku można było dostarczać do Europy od 8 do 10 mld m sześc. gazu rocznie. Koszt tej inwestycji szacuje się na 5 mld euro.

Rosyjska oferta dla Węgrów do złudzenia przypomina tę, jaką kilka dni temu otrzymali Niemcy. Władimir Putin w czasie wizyty w Dreźnie zaproponował, by ten kraj również stał się głównym w Europie miejscem dystrybucji rosyjskiego gazu, i ma to być swoista nagroda za udział niemieckich koncernów w budowie gazociągu przez Bałtyk (z Rosji do niemieckiego wybrzeża).

Agnieszka Łakoma

11 października 2006

Rosjanie nadchodzą - rosyjskie inwestycje

Źródło: Spiegel: Rosjanie nadchodzą - rosyjskie inwestycje
10.10.2006

Rozpoczynając oficjalną wizytę w Niemczech, Władimir Putin nie przyjeżdża po prośbie, ale jako inwestor
Za pomocą miliardów z ropy naftowej i gazu prezydent Władimir Putin chce w wielkim stylu nabyć udziały w kluczowych gałęziach niemieckiego i europejskiego przemysłu. Podczas wizyty w Berlinie spotka się jednak ze sceptyczną panią kanclerz. Czy niemiecka gospodarka zejdzie na drugi plan?
Rozpoczynając oficjalną wizytę w Niemczech, Władimir Putin nie przyjeżdża po prośbie, ale jako inwestor. Od dawna nie chodzi wyłącznie o to, czy wielkie niemieckie firmy, jak E.on czy BASF, mogą uczestniczyć w eksploracji rosyjskich złóż gazu. Teraz wiatr wieje z innego kierunku. Wkrótce gospodarstwa w Północnej Nadrenii-Westfalii lub Bawarii mogłyby płacić rachunki za gaz i olej opałowy rosyjskim firmom, które naciskają na to, by mogły wreszcie nabywać udziały w niemieckich koncernach.


fot. AP


Ten niesłychany impet, z jakim dokonał się zwrot w stosunkach gospodarczych, jako pierwsze dostrzegło rosyjskie lobby w niemieckiej gospodarce. „Rosyjskie firmy będą coraz aktywniej działać za granicą – uważa Klaus Mangold, przewodniczący Komisji Wschodniej Niemieckiej Gospodarki. – Bez znacznych inwestycji za granicą Rosjanie nie będą w stanie wypełnić luki w kluczowych dziedzinach swojego przemysłu, dzielącej ich od zachodnich konkurentów”.

Wydaje się, że Putin widzi sprawy podobnie. Pod jego reżyserią państwowe koncerny chcą w wielkim stylu nabywać udziały w europejskim przemyśle. Pieniędzy im nie brakuje.

Trwająca od lat hossa na ropę i energię wypełniła po brzegi kasę bogatego w surowce kraju. A teraz Kreml razem z rosyjskimi biznesmenami o miliardowych majątkach z Moskwy czy St. Petersburga gorączkowo poszukują lukratywnych inwestycji w zachodnioeuropejskiej energetyce, przemyśle chemicznym, lotniczym czy ciężkim.

Podczas posiedzenia w czerwcu rząd rosyjski ogłosił „skok w globalną gospodarkę”. Tę ofensywę kupiecką rosyjska prasa opisuje już w stylu godnym wojskowych podbojów. Gazprom, czwarty pod względem wartości giełdowej koncern świata, chce kupić brytyjską firmę energetyczną Centrikę. Państwowy Wniesztorbank za prawie 800 milionów euro nabył pięć procent w europejskim koncernie kosmicznym i lotniczym EADS. Stalowy koncern Siewierstal kierowany przez Aleksieja Modraszowa przejął włoskiego konkurenta Lucchini.

Ale na samej górze listy zakupów znajdują się niemieckie firmy. Kiedy Putin zajedzie z oficjalną wizytą do Drezna czy Monachium, znów przedstawi kanclerz Angeli Merkel swój ulubiony pomysł. Niemieckie koncerny samochodowe, chemiczne czy budowy maszyn mogłyby w znacznie większym stopniu angażować się na rosyjskim rynku. W zamian Putin SA miałaby udziały w niemieckich elektrowniach, w dostawcach dla przemysłu motoryzacyjnego czy w przemyśle lotniczym.

W końcu gospodarki Rosji i Unii Europejskiej stopiłyby się w jeden blok, zamieszkany przez 600 mln ludzi, który w globalnej konkurencji mógłby dotrzymać kroku ekspansji gospodarczych mocarstw: Chin i Indii.

Ale poglądy, które Kreml podnosi do rangi strategii właściwej dla globalnych rynków XXI wieku, wywołują w Berlinie mieszane uczucia.

Minister spraw zagranicznych Frank-Walter Steinmeier, tak jak jego niegdysiejszy mentor Gerhard Schröder, zaleca przyjmować Rosjan, z otwartymi ramionami. (…) Za cel swojej polityki wschodniej uważa „nieodwołalne związanie Europy z Rosją”, włącznie ze strefą wolnego handlu.

Natomiast pani kanclerz obserwuje ten proces z wyraźnym sceptycyzmem, chociaż sama od czasu objęcia prawie rok temu stanowiska szefa rządu darzy Rosjan większą przyjaźnią. Jej zdaniem granica powiązań z Rosją zostałaby osiągnięta tam, gdzie mogłoby to zagrażać sojuszowi z Ameryką. Termin „strefa wolnego handlu” wywołuje u niej skojarzenia raczej ze Stanami Zjednoczonymi niż z Moskwą.

Ścisłe gospodarcze powiązania z Rosją narzucają wiele pytań – zdają sobie z tego sprawę zarówno Steinmeier, jak i pani kanclerz. Czy Niemcy stałyby się jeszcze bardziej uzależnione od rosyjskich surowców, gdyby Moskwa miała współdecydujący głos w zarządach niemieckich koncernów energetycznych? Jak dalece można wiązać się z gospodarką, która w międzynarodowych rankingach figuruje jako jedna z najbardziej skorumpowanych na świecie? A przede wszystkim czy sojusz z Moskwą nie doprowadzi automatycznie do oddalenia od USA?

Dyplomatów w Berlinie przeraża zwłaszcza to, że państwo w większym niż kiedykolwiek stopniu kieruje rosyjskimi koncernami. Jeśli rosyjskie firmy nabędą udziały w niemieckich przedsiębiorstwach, wzrośnie również wpływ Kremla w centralach niemieckich firm – a tym samym niebezpieczeństwo, że Rosja będzie używać swoich udziałów jako środka nacisku dla osiągnięcia politycznych celów.

(…) „Kiedyś niemieckie firmy zastanawiały się, czy mogą odważyć się na inwestycje w Rosji, dzisiaj zastanawiają się, czy mogą odważyć się na wpuszczenie Rosjan do siebie” – wyjaśnia były ambasador Niemiec w Moskwie Hans-Friedrich von Ploetz.

Z odpowiedzią na to pytanie nie można dłużej zwlekać. Dla rosyjskich menedżeró, zahartowanych jak stal w krwawej łaźni błyskawicznej prywatyzacji za czasów Borysa Jelcyna, wykształconych w wielu przypadkach na najlepszych akademiach ekonomicznych USA i Wielkiej Brytanii, własny kraj już dawno stał się za ciasny. W pierwszej połowie 2006 roku rosyjskie inwestycje bezpośrednie na całym świecie osiągnęły rekordowy poziom 13 miliardów dolarów.

Rosjanie zdominowali turystykę w Namibii, ożywili stare powiązania z Kubą i nazywają Czarnogórę, której eksport w osiemdziesięciu procentach kontroluje przez swoją hutę aluminium oligarcha Oleg Deripaska, „przedmieściem Moskwy”.

Rosyjski koncern naftowy Łukoil kupił sieć stacji benzynowych w Ameryce, u niegdysiejszego wroga z czasów zimnej wojny. Teraz, pod kierownictwem Wagita Alekperowa, bliski jest nabycia za miliard dolarów od Kuwejtczyków rafinerii w Rotterdamie, pozostawiając w pobitym polu konkurentów z Europy Zachodniej i Ameryki Południowej.

Najbliższy słońcu Kremla jest Gazprom. Nie ma tygodnia, by w moskiewskich gazetach nie ukazały się pochwalne artykuły o zakończeniu nowej inwestycji czy nowym ambitnym planie. Nagłówki przypominają meldunki o zwycięstwie na froncie, który na pozór niepowstrzymanie przesuwa się we wszystkich kierunkach. Wczoraj Węgry, Polska i Słowacja, dzisiaj Indie, Francja i Szwajcaria, jutro może Kanada lub Australia.

W Niemczech Rosjanie za pośrednictwem firmy-córki Gazpromu i BASF Wingas docierają do końcowych odbiorców i zbierają wysokie zyski. BASF może w zamian uczestniczyć w eksploatacji potężnych złóż gazu Jużno-Ruskoje na Syberii.

Gwiazdą niemiecko-rosyjskiej osi energetycznej ma być liczący 1200 km rurociąg na dnie Bałtyku, którym rosyjski gaz pompowany będzie do Greifswaldu. Do konsorcjum należą Gazprom z 51 procentami udziałów oraz niemieckie firmy E.on i BASF – każda z nich ma po 20 procent. Szefem rady nadzorczej jest poprzednik Merkel, Gerhard Schröder. (…)

Zachodnioeuropejscy politycy poszukują wciąż wspólnej linii działania, która pozwoliłaby im odpowiedzieć na rosyjską ofensywę. „Powinniśmy powitać rosyjskich inwestorów”– żądają prorosyjscy menedżerowie, tacy jak Mangold. Były szef zarządu DaimlerChrysler wskazuje na szanse robienia ogromnych interesów – otwierają się one przede wszystkim przed średniej wielkości niemieckimi firmami. „Skoro wpuszczamy do Europy indyjskich inwestorów, jak producent stali Mittal, dlaczego nie mielibyśmy wpuścić Rosjan?” – pyta Mangold. (…)