28 września 2006

Rzecz o pięknym gospodarowaniu - ekonomia społeczna

Źródło: TygodnikPowszechny: Rzecz o pięknym gospodarowaniu - ekonomia społeczna
25.09.2006

Ekonomia społeczna ma wyzwalać ambicję, potrzebę działania tych, którzy nie mając zbyt wiele, dysponują jednak jakimiś drobnymi pieniędzmi do zagospodarowania. Do tego potrzeba jednak informacji i edukacji.


Stefan Bratkowski / 2006-09-25

Stefan Bratkowski /fot. E. Lempp
Krzysztof Mielnicki: – U źródeł ekonomii społecznej leży wielowiekowa organizatorska, charytatywna działalność Kościoła, który nawoływał do powszechnej troski o ubogich i kalekich. W XIX wieku podwaliny społecznego gospodarowania, zręby ruchu spółdzielczego kładli również wielkopolscy księża: Augustyn Szamarzewski, Piotr Wawrzyniak, Stanisław Adamski, ale razem z nimi byli też świeccy, chociażby Karol Marcinkowski, August Cieszkowski, Ewaryst Estkowski, Karol Libelt czy Mieczysław Łyszkowski. Wielu z tych ludzi ocalił Pan od zapomnienia swoją działalnością pisarską i publicystyczną. Jaki cel programowy Panu przyświecał?

Stefan Bratkowski: – Serial „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy" powstawał w minionym ustroju. Miała to być lekcja pokazująca społeczeństwu, że w każdej sytuacji trzeba robić maksimum tego, co możliwe. Wielkopolscy księża, inteligenci świeccy we współpracy z tamtejszymi chłopami, rzemieślnikami, kupcami oraz małymi sklepikarzami obronili polskość i zbudowali potęgę ekonomiczną w warunkach nieporównywalnie trudniejszych niż te, w których żyliśmy przed rokiem 1980. Chodziło więc o to, żeby w naród tchnąć ducha aktywności obywatelskiej i współpracy – co uznaję za bardzo ważną kwestię.

Ekonomia społeczna, nauczanie społeczne Kościoła nie sprowadza się bowiem tylko do troski o biednych, zaniedbanych ludzi, wymagających jakiejś filantropii, to jest także kwestia rozwijania sztuki współdziałania. Kiedyś napisałem szkic o tradycji parafii. Otóż, pierwotna parafia to był swoisty samorząd i organizacja pomocy wzajemnej. To przetrwało w Anglii jako parish – parafia, podstawa samorządu. Serial, publicystyka miały pokazać, że można współdziałać, że to da się po prostu zrobić. Czy przyniosło to zamierzone skutki? Myślę, że tak. Nie moją zasługą ani „Najdłuższej wojny nowoczesnej Europy", był ruch Solidarności – zawdzięczamy go przede wszystkim Papieżowi. Tym niemniej jakieś drobne zasady współpracy zaczęły się budować w oparciu o tradycje, które pokazałem.

Papież – syn menedżera

– Ekonomia społeczna trwale łączy w sobie zadania gospodarcze i społeczne. Nadrzędne znaczenie mają te drugie. Które z wielkich doświadczeń ekonomii społecznej XIX wieku, tak pięknie przez Pana opisywanych – myślę tu głównie o spółdzielczej pracy organicznej – są Panu szczególnie bliskie, a które aktualne i na czym polega ich aktualność?

– Największe osiągnięcia społecznego działania to są osiągnięcia niedalekich od nas protestantów; głównie Duńczyków. Ruch uniwersytetów ludowych zapoczątkowany przez Mikołaja Grundtviga – św. Franciszka protestantyzmu, jak go nazywano (chyba niezbyt trafnie) – przebudował Danię, kraj bez jakichkolwiek bogactw naturalnych, co więcej: bez floty, którą zniszczył Nelson, w najbogatsze państwo na świecie, bogatsze nawet od Szwajcarii. Nie wiem, czy dzisiaj Dania utrzymuje się nadal na pierwszym miejscu, nie śledzę bowiem statystyk pod tym kątem. Na pewno jednak jest to w dalszym ciągu kraj ogromnej zamożności i autentycznej demokracji, do czego przyczyniło się współdziałanie obywatelskie.

To również mieści się na swój sposób w tradycji działań społecznych Kościoła. Marzyłem o tym, żeby podobnie stało się u nas. Wszak prowadziliśmy u ks. Jerzego Popiełuszki uniwersytet parafialny, zresztą z Jego – Jurka inicjatywy. Bo to nie był mój pomysł, to Jurek przyszedł do mnie latem 1983 roku z pytaniem: „panie Stefanie, czy pan nie poprowadziłby u nas takiego uniwersytetu parafialnego?". Wówczas udało się, obecnie ta tradycja co prawda całkowicie nie zamarła, ale nie została szerzej rozpropagowana. Tymczasem każda parafia, niemalże każdy proboszcz może tchnąć w ludzi ambicję dowiadywania się, uczenia się.


– Potrzeba taka, Pana zdaniem, istnieje nadal?

– Tak. Uniwersytety ludowe są dzisiaj Polakom potrzebne nie mniej niż Duńczykom w XIX w.

– Założenia programowe współczesnej ekonomii społecznej w ogromnej mierze zbudowane są na dorobku nauki społecznej Kościoła, m.in. na nauczaniu Pawła VI podanym w encyklice „Populorum progressio" oraz na nauce Jana Pawła II stanowiącej treść encyklik „Laborem exercens" i „Sollicitudo rei socialis". Gdzie jeszcze odnaleźć można intelektualne wyznaczniki ekonomii społecznej naszego czasu?

– Nie zapominajmy o „Rerum Novarum" Leona XIII i „Quadragesimo Anno" Piusa XI. Z tym drugim papieżem łączy się bardzo ciekawa dla Polaków historia. Otóż zapraszał on do siebie w charakterze eksperta Mariana Wieleżyńskiego, znakomitego polskiego fachowca, który stworzył przedsiębiorstwo z udziałem właścicielskim pracowników. Pius XI – syn zawodowego menedżera, popierał partnerstwo pomiędzy kapitałem a pracą. Rozumiał bowiem, jak olbrzymie znaczenie ma przybliżenie własności do przedsiębiorstwa.

Dzisiejsze wielkie korporacje chorują na typowy socjalizm. Własność jest tam tak bardzo oddalona od przedsiębiorstwa, że nikt już nie zarządza nim jak swoją własnością. Próbuje się wprawdzie wprowadzić menedżerów w prawa współwłaścicieli, ale to jest za mało. Kościół zaś już w XIX w. dążył do upowszechnienia partnerstwa kapitału i pracy. Kiedy opowiadałem w latach 80., podczas moich podróży po parafiach, co mieści się w tradycji nauki społecznej Kościoła, okazywało się, że były to dla ludzi sprawy praktycznie nieznane.

Encykliki, na czele z fundamentalną „Laborem exercens", są niewątpliwie przedmiotem adoracji, ale poza fachowcami nikt ich nie czyta. A przecież jest w nich moc wskazówek, ogrom praktycznej wiedzy, bardzo przydatnej w małym, wspólnym gospodarowaniu.

– Czy poza źródłami, które wymieniliśmy przed chwilą, gdzieś jeszcze powstawał zaczyn programowy współczesnej ekonomii społecznej?

– W socjalizmie. Wszystkie ruchy socjalistyczne brały nazwę od francuskiego terminu „question social", tj. kwestia społeczna. Socjalizm to nie był pomysł Marksa ani żadnego innego rewolucjonisty, ale ludzi, którzy dostrzegali wokół siebie biednych, nieumiejących żyć we wczesnej gospodarce wolnorynkowej. Jednocześnie mieli oni wizję tego, jak zorganizować ludzi z małymi pieniędzmi, jak nakłonić ich do współpracy i przyuczyć do skutecznego rozwiązywania problemów życiowych. Z tego wziął się socjalizm oraz cały ruch spółdzielczy. Spółdzielczość spożywców narodziła się np. w Anglii jako przymierze drobnego pieniądza do wspólnego prowadzenia interesu, jakim jest sklep. Z tego rozwinął się fantastyczny ruch, z własnymi hurtowniami, z ogromnymi rezerwami finansowymi, który po pewnym czasie objął znaczną część kraju.

U nas w Polsce słowo „spółdzielczość" w okresie minionych 50 lat zostało niegodziwie zawłaszczone i skompromitowane. Na świecie są zaś piękne przykłady wskazujące, że może być inaczej. Chciałbym przypomnieć, że jeden z największych europejskich biznesmenów, nieżyjący już dzisiaj Szwajcar Gottlieb Duttweiler, stworzył Migros – niezwykłą firmę, mającą własne hotele, statki, biura turystyczne, biblioteki itp. – którą w pewnym momencie przekształcił w organizację spółdzielczą. Uważał bowiem, że największym rynkiem jest rynek masowej sprzedaży, a podstawę jego może stanowić spółdzielczość najdrobniejszych nabywców. Migros to autentyczna światowa rewelacja. W Szwajcarii istnieje też druga, konkurencyjna firma – COOP, zorganizowana na podobnych zasadach jak Migros. Gottlieb Duttweiler mówiąc kiedyś o spółdzielczości, powiedział, że jest to największy wynalazek w historii handlu.

Korzyści ze wspólnoty

– Prof. Jerzy Holzer dowodzi, że polski ruch agrarny, partie chłopskie, obecnie marginalizuje się. A przecież to ruch agrarny, spółdzielczy tworzył niegdyś ramy także naszego społecznego, solidarnego gospodarowania. Kto dzisiaj i z jakim skutkiem urzeczywistnia w praktycznym działaniu te dawne ideały?

– Jeśli chodzi o wieś, to nikt. Działacze polityczni, którzy uważają się za reprezentantów tego środowiska, w ogóle nie mają pojęcia o spółdzielczości. Jeden z najinteligentniejszych pośród nich wyjawił mi kiedyś, że chłopi po prostu nie chcą się zrzeszać. Odpowiedziałem mu tak: chłopów powinno się uczyć, że warto się zrzeszać. Nie chodzi tu o bezmyślne nawracanie na spółdzielczość i współdziałanie. Chłopom trzeba pokazać, uświadomić ich, co im się naprawdę opłaca.

Weźmy taki przykład: grupa naszych producentów zakłada organizację eksportującą truskawki, która staje się największym eksporterem tych owoców w Europie. Udowadnia swoją działalnością, że warto się zrzeszać. Nikt jednak, poza pewną młodą dziennikarką, nie opisuje tego, nie opowiada o tym publicznie. Przykład ten dowodzi nie tylko, że nie potrafimy skutecznie powielać swoich sukcesów, ale też wskazuje, że na 50 lat wypadliśmy z normalnej, żywej cywilizacji.

– Pewne formy spółdzielczości wiejskiej zachowały się jednak, chociażby w handlu.

– To nie są spółdzielnie, a jedynie sklepy, które najczęściej należą do spółek pracowniczych. Chociaż nazywają się spółdzielniami, w rzeczywistości żadnymi spółdzielniami spożywców nie są. Nawet „Społem" nie posiada zdolności przełożenia swoich idei na praktyczne działanie.

– Są jeszcze banki spółdzielcze i spółdzielcze kasy oszczędnościowo-kredytowe, zwane popularnie SKOK-ami.

– Banki spółdzielcze są spółdzielniami tylko formalnie. Obowiązuje tam co prawda zasada: jeden członek – jeden głos, nie ma to jednak nic wspólnego ze spółdzielczością kredytową. Niektóre banki spółdzielcze są natomiast bardzo udanymi małymi bankami handlowymi, operującymi drobnym i średnim kredytem. Często też wykazują znacznie więcej fachowości w operowaniu na rynku drobnego kredytu niż wielkie banki komercyjne. W przypadku banków komercyjnych koszt rozpoznania wiarygodności kredytowej drobnego klienta jest większy od rozpoznania wiarygodności wielkiego klienta.

SKOK-i miały być oparte na wzorze amerykańskich unii kredytowych – credit unions, tak się jednak nie stało. W Ameryce organizacje te podlegają nadzorowi federalnemu, prowadzą dokładne rejestry, badają wiarygodność kredytową. U nas bronią się bardzo przed kontrolą zewnętrzną, a sytuacja ta stwarza zachętę do nadużyć. SKOK-i nie mają też nic wspólnego z przedwojennymi kasami Franciszka Stefczyka. Tamte kasy to były normalne europejskie spółdzielnie kredytowe, potrafiące pięknie gospodarować wspólnym pieniądzem, zarząd znał tam wszystkich członków kasy wraz z ich wiarygodnością kredytową.

– Współczesne piękne gospodarowanie, oparte na solidarnym, obywatelskim działaniu, stawia sobie m.in. za cel likwidację biedy i wykluczenia społecznego, dąży do zrównoważonego wzrostu i rozwoju demokracji uczestniczącej. Cele te wydają się trudne do osiągnięcia w jednym czasie. Czy ma Pan własną hierarchię tych celów i stojących za nimi potrzeb?

– Jestem człowiekiem, który zawsze koncentrował swoją uwagę na praktyce, nie na ideach, bo te można głosić czasem zupełnie nieodpowiedzialnie i często oszałamiać nimi podatne mózgi. Jako praktyk chciałbym powrotu do dobrych tradycji spółdzielni budownictwa mieszkaniowego. Potrafiły one działać bardzo skutecznie również w krajach, które nie miały wielkiego kapitału na budownictwo mieszkaniowe. U nas takim pozytywnym przykładem była działalność Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej (WSM). W przedwojennej Łodzi i Warszawie działały towarzystwa kredytowe miejskie (tradycję tę chciał m.in. odbudować jako minister budownictwa mój brat Andrzej), w których przedsiębiorcy budowlani brali kredyty hipoteczne i budowali mieszkania. Pieniądze na ten cel rodziły się więc właściwie z niczego.

– Od zarania dziejów ludzie kochali mity, uznając ich ponadczasowy, transcendentalny wymiar i głębokie, humanistyczne przesłanie. Ale jednocześnie wiedzieli, że „świat nie jest od tego – jak zauważa prof. Leszek Kołakowski – żeby nas karmił szczęściem i upojeniem". Czy zatem nadzieje, jakie pokładamy w ekonomii społecznej, gdzie celem gospodarowania nie jest zysk, lecz misja społeczna i zaspokojenie oczekiwań potrzebujących, są uzasadnione?

– Jeżeli tylko idee tłumaczyć będziemy na działalność praktyczną, na ludzkie współdziałanie, to wtedy okaże się, że ten mit jest rzeczą realną. Operując mądrze ideami możemy nakarmić miliony ludzi. Ekonomia nie jest dla filozofów, jest dla ludzi, którzy potrafią szczytne założenia przełożyć na użyteczną działalność. W spółdzielczości mieszkaniowej, do której nawiązałem przed chwilą, nie chodzi o zysk, podobnie jak w spółdzielczości kredytowej, ale o dobro materialne, które można wspólnym wysiłkiem zbudować. Trzeba tylko doprowadzić do tego, aby ludzie umieli razem ze swoich małych pieniędzy zrobić bardzo wiele.

Angielski system oszczędności groszowych, funkcjonujący pod nazwą Penny Savings Banks – gdzie kupowało się znaczki oszczędnościowe w sklepie albo dostawało się je jako resztę, naklejało na kartę, a potem szło się do kantoru i dostawało książeczkę oszczędnościową – gromadzący kwoty odkładane po pensie, przy milionach wpłat zamienił te drobne pensy w olbrzymie rezerwy finansowe. Innymi słowy, przy tym systemie każdy z nas jest potencjalnym współkapitalistą. Jest to sprawdzony sposób. Problem polega jednak na tym, aby ta wiedza dotarła do ludzi.

– Według Miltona Friedmana celem „świata biznesu" jest wyłącznie maksymalizacja zysku. Z kolei według Paula A. Samuelsona, również noblisty, przedsiębiorstwa nie tylko mogą angażować się w odpowiedzialność społeczną, ale byłoby najlepiej, gdyby próbowały podjąć się takiej działalności. Co wynika z owej różnicy poglądów dla ekonomii społecznej?

– Są to cenne uwagi wielkich autorytetów ekonomii. W praktyce oznacza to, że również każdy sklepikarz musi pracować dla zysku, bo jeżeli nie będzie tego robił, nie będzie się miał z czego utrzymać, rozwijać swojego biznesu czy też kształcić dzieci. Dlatego działalność indywidualnego przedsiębiorcy musi być obliczona na zysk. To nie przeszkadza jednak w zrzeszaniu się przedsiębiorców, chociażby w spółdzielniach kredytowych, we współdziałaniu. Natomiast jeśli wielki biznes chce mieć klientów, to musi rozumować kategoriami społecznymi. Oznacza to, że musi myśleć o nabywcy swojego towaru. Są na świecie przykłady, chociażby w telefonii, gdzie zamiast upaństwowić korporację telefoniczną, bo taka była moda, udało się jej majątek zamienić w akcje dla – przysłowiowej w Ameryce – cioci Sally i rozprowadzić wśród tysięcy ludzi, innymi słowy zamienić na własność społeczną.

Przedwojenny Powszechny Zakład Ubezpieczeń Wzajemnych (PZUW) – kontynuator działalności XIX-wiecznych towarzystw ubezpieczeniowych na ziemiach polskich – był największą firmą ubezpieczeniową w Europie. PRL ukradła PZUW i zamieniła w PZU. Nasza odrodzona demokracja nie przywróciła PZUW, ponieważ nawet nie wiedziała o jego istnieniu. Młodzi, przyzwoici ludzie, którzy pisali prawo ubezpieczeniowe, w ogóle nie mieli pojęcia o ubezpieczeniach wzajemnych. To są paradoksy wynikające z utraty 50 lat cywilizacji. Ubezpieczenia są zaś jedną z klasycznych dziedzin, gdzie współdziałanie daje najwyższe oszczędności dla tych, którzy się ubezpieczają.

Ubezpieczenia komercyjne wymagają olbrzymiego kapitału zakładowego. Inaczej ma się sprawa z ubezpieczeniami wzajemnymi, można rozpocząć tę działalność praktycznie bez kapitału, bez żadnych składek.

Kilka sposobów na niemożliwość

– Gospodarowanie zgodne z zasadami ekonomii społecznej oznacza konieczność – szczególnie w biedniejszych krajach – stawienia czoła polityce gospodarczej wielkich, ponadnarodowych korporacji przemysłowych i instytucji finansowych. One zaś nie kierują się moralnością, ale wyłącznie korzyściami materialnymi. Jaką strategię działania powinny więc przyjąć nasze małe banki spółdzielcze, kasy oszczędnościowo-pożyczkowe i inne drobne inicjatywy gospodarcze typu non profit, aby nie tylko przetrwać, ale też rozwijać się?

– Przede wszystkim powinny zacząć rozmawiać o sobie, ustalić, kim jesteśmy i co możemy wspólnie zrobić? W sensie praktycznym, np. ponownie uruchomić obrót wekslowy. Przygotowuję teraz książeczkę zatytułowaną „Kilka sposobów na niemożliwość", w której znajdzie się opowieść starego, przedwojennego buchaltera o tym, co to jest weksel i jak się nim posługiwano. Paradoks polega na tym, że to my, zwykli ludzie, właściciele drobnych pieniędzy, jesteśmy największymi kapitalistami naszego kraju. Do uruchomienia jest sto kilkadziesiąt miliardów złotych rocznie naszych wydatków, gdybyśmy tylko operowali wekslami, czekami lub lokalnymi kartami kredytowymi. Wymaga to pewnej edukacji, jednak tylko ona jest receptą na przetrwanie w warunkach zglobalizowanej gospodarki wolnorynkowej.

– W „starych" krajach Unii Europejskiej przedsiębiorstwa działające zgodnie z zasadami ekonomii społecznej zatrudniają prawie siedem procent ogółu zatrudnionych. W Polsce jest to mniej niż dwa procent. Czy takie gospodarowanie w naszej młodej gospodarce jest trudniejsze niż w innych państwach?

– Statystyki są mylące. Jak np. potraktować rzemieślników, przedsiębiorców budowlanych działających na rzecz spółdzielczości budownictwa mieszkaniowego? Są to przecież normalne podmioty funkcjonujące w gospodarce wolnorynkowej. W Szwecji z kolei istnieje bardzo rozwinięta spółdzielczość spożywców, mająca swoje fabryki. Do jakiej sfery należałoby zaliczyć pracowników tych przedsiębiorstw, wszak są to tylko pracownicy najemni.

– Sytuacja na polskim rynku pracy jest zła. W niektórych rejonach kraju wręcz katastrofalna. Prawie trzy miliony ludzi jest bez pracy, milion pracuje na czarno – bo często musi. Media, inspekcja pracy mówią o swoistym niewolnictwie, które staje się udziałem tysięcy Polaków. Czy w tym stanie rzeczy jest miejsce na coś takiego jak szlachetna ekonomia społeczna?

– Szlachetność nie oznacza wyłącznie filantropii. Filantropia to nie jest ekonomia społeczna, która zamienia ludzi uboższych, z minimalnymi środkami, we współgospodarzy. To ekonomia społeczna ma wyzwalać ambicję, potrzebę działania tych, którzy nie mając zbyt wiele, dysponują jednak jakimiś drobnymi pieniędzmi do zagospodarowania. Do tego potrzeba jednak informacji i edukacji. Gdyby media publiczne nie były w rękach partii, które wykorzystują je do popularyzacji władzy, sytuacja wyglądałaby inaczej. To, co mówię, nie jest wymierzone tylko w obecną władzę. Tak było od początku transformacji. Zawsze liczyło się tylko to, co media robią dla polityki, dla władzy.

– Ważną rolę w walce z ubóstwem i marginalizacją mogą, a zarazem powinny odgrywać samorządy miejskie i lokalne. Odnoszę jednak wrażenie, że ich zbytnie rozpolitykowanie i udział w grze interesów również nie sprzyja w urzeczywistnianiu celów wynikających z ekonomii społecznej.

– Wszystkie wielkie autorytety demokracji, a także doświadczenia praktyczne wskazują, że samorządy powinny być wolne od polityki. Tymczasem liderzy partyjni szukają tam etatów dla swoich zwolenników, przez co samorządy te stają się przedłużeniem w terenie partii ogólnopolskich. To jest choroba, która niszczy cały ten ruch. Samorząd powinien organizować nas do współdziałania dla wspólnych korzyści, a nie bawić się w politykę.

– Wytyczne Unii Europejskiej mówią, że państwa członkowskie powinny wspierać i promować działania zwiększające efektywność przedsięwzięć oraz zdolność tworzenia nowych miejsc pracy w ramach ekonomii społecznej. Czy Polska wywiązuje się z tego obowiązku?

– Polityków to nie interesuje. Jeśliby na czele państwa znaleźli się ludzie, którzy mają poczucie misji, rozwoju, to stan rzeczy byłby u nas dalece korzystniejszy. Niestety, muszę powiedzieć, że nie znajdowałem zrozumienia dla tych wszystkich spraw wśród moich wybitnych kolegów, którzy sięgali po władzę po 1989 r.

– Może wynikało to z tego, że spędzili oni znaczną część życia w takim a nie innym systemie politycznym?

– Ma pan rację. Dzisiejsi przywódcy to też dzieci PRL-owskiego socjalizmu.

Stefan Bratkowski jest dziennikarzem, publicystą i pisarzem. Członek zespołu redakcyjnego tygodnika „Po prostu" w latach 1956-57. W latach1980-82 i 1989-90 prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, potem prezes honorowy. Założyciel i w latach 1970-73 oraz 1980-81 kierownik redakcji „Życia i Nowoczesności". W latach1971-74 kierownik Pracowni Prognoz Rozwoju Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Informatyki. Autor scenariusza serialu telewizyjnego „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy". Zajmuje się problematyką naukową, ekonomiczną, historyczną, kwestiami nowoczesnego zarządzania. Stały felietonista „Rzeczpospolitej".

25 września 2006

Wojna, którą przegrywamy - wojna z muzułmanami.

Źródło: Rzeczpospolita Wojna, którą przegrywamy - wojna z muzułmanami
23.09.2006

A więc znów ktoś z Zachodu bestialsko skrzywdził biednych, wrażliwych, pokój miłujących muzułmanów, urażając ich delikatne uczucia. Znów ktoś nikczemnie szkaluje ich religię, która przecież odrzuca wszelką przemoc i gwałt, podbój mieczem i nawracanie na siłę. Tym razem jednak tym kimś jest biskup Rzymu.

Benedykt XVI wygłosił na uniwersytecie w Regensburgu uczony historyczno-teologiczny wykład na temat wiary i rozumu, racjonalnej natury Bożej i greckich korzeni tego pojęcia. Krytykując ograniczenie naszego "nowoczesnego rozumu", który za warte racjonalnej dyskusji uznaje tylko to, co "naukowe", papież nawołuje do stworzenia gruntu, na którym rozum i wiara mogłyby się połączyć w dialogu, a konkretnie - do krzewienia wydziałów teologii na uniwersytetach. Porównuje nasze zhellenizowane chrześcijańskie pojęcie Boga racjonalnego z Bogiem islamu, nieprzewidywalnym i nieznanym: Bogiem, któremu nie sposób przypisywać żadnych koniecznych cech, który mógłby nawet być kapryśny, niezobowiązany prawdą ani dobrem. Lecz wspomina też, że woluntaryzm niektórych chrześcijańskich średniowiecznych teologów, jak Dunsa Szkota - teza, że Bóg jest nieograniczony ani logiką, ani rozumem, że może wszystko, i że my możemy znać jedynie Jego wolę, voluntatem ordinatam - daje obraz Boga równie oddalonego, co Bóg islamu.

Przez większą część wykładu Benedykt XVI zastanawia się, w jakiej mierze nasze pojęcie Boga jako Boga z konieczności racjonalnego jest skutkiem wpływów greckiej filozofii na chrześcijaństwo. Gdy mówi o innych kulturach i religiach, wspomina o możliwości dialogu i pojednania przez rozum, przez greckie logos, od którego zaczyna się Ewangelia św. Jana: "Na początku było Słowo". Przy okazji, rozwijając ten temat, papież cytuje słowa czternastowiecznego uczonego Manuela Paleologa, cesarza Bizancjum, który w rozmowie z pewnym perskim uczonym, muzułmaninem, na temat wiary i rozumu w Biblii i w Koranie, argumentuje, że działanie nieracjonalne jest sprzeczne z naturą Boską. W cytowanych słowach Manuel twierdzi, że Mahomet wniósł do islamu "jedynie rzeczy złe i nieludzkie", tak jak nakaz, by wiarę islamu rozpowszechniać mieczem. Benedykt XVI jedynie cytuje te słowa - nie wypowiada się na temat ich słuszności. Ponadto zauważa, że Manuel wyraża się "z zaskakującą szorstkością", i że nakaz Mahometa był sprzeczny z wcześniejszą surą Koranu, według której "w religii nie ma przymusu".

Ważną tezą papieskiego wykładu była sprzeczność przemocy z naturą i wolą boską. Można powiedzieć, że był to wykład przeciwko przemocy. Ale islamscy ekstremiści po kilku dniach protestów i ataków na kościoły rzucili na papieża fatwę i grożą, że zniszczą Watykan. Protestują także państwa islamskie (włącznie z Turcją, kandydatem do Unii Europejskiej), żądając przeprosin.

Tym razem obrażającym i wywołującym protesty świata islamu był papież. Co to zmienia? Otóż wydaje mi się, że dla muzułmanów nie zmienia to nic albo bardzo niewiele, ponieważ oburzenie jest pozorne, a protesty obłudne. Tak jak w przypadku duńskich karykatur nie chodziło o obrazę, tak i teraz nie o to chodzi. Powtarza się, po raz kolejny, ten sam scenariusz. Papież, filmowiec, parlamentarzystka, pisarz, historyk, arabista, politolog, duński karykaturzysta - wszystko jedno: są to jedynie preteksty. Mamy do czynienia z pokazem siły - i z jasnym wypowiedzeniem wojny.

Wydaje się to oczywiste. Trudno nie zauważyć - choć większości zachodnich komentatorów ostatnich wydarzeń, a takżewszystkich poprzednich, w podziwu godny sposób udało się tego dokonać - ironii (mówiąc delikatnie) zawartej w wyborze przemocy i gwałtu jako stosownych środków, by wyrazić oburzenie w obliczu oskarżeń o przemoc i gwałt. Powstaje więc pytanie: czy muzułmanie naprawdę nie są tej ironii świadomi? Czy nie postrzegają w swoich poczynaniach żadnejsprzeczności ani przeciwskuteczności? Żadnej hipokryzji (w obliczu wrogiego traktowania chrześcijan i żydów w krajach muzułmańskich)? Wrażliwość na ironię nie jest może najbardziej uderzającą cechą islamu, ale czy muzułmanie naprawdę nie są świadomi, że groźby śmierci, podpalanie kościołów i atakowanie sióstr zakonnych nie jest najskuteczniejszym sposobem pokazania, jak bardzo jest się pokojowym i dalekim od przemocy?

Podobne pytanie nasuwało się przy protestach muzułmanów przeciwko duńskim karykaturom. Ale jakkolwiek by brzmiała odpowiedź (i pomijając fakt, że pytanie to przez krótką tylko chwilę jest w stanie przykuć naszą uwagę), nie ma ona znaczenia, ponieważ teraz, jak wtedy, nie o to protestującym muzułmanom chodzi. Jeśli chcemy uniknąć wniosku, że całkowicie brak im zmysłu rozumu praktycznego, musimy przypuszczać, że nie chodzi im o pokazanie światu, jak dalece Benedykt XVI na temat islamu się myli. Zresztą podpalanie kościołów należy od dawna do ulubionych zajęć islamskich ekstremistów. Nic w tym nowego i nie potrzebują do tego pretekstu - choć oczywiście pretekst jest zawsze mile widziany. Po wtóre, wiemy też - chociażby stąd, że oni sami głośno i dobitnie to potwierdzili - że nie walczą o uznanie ani o tolerancję, ani o szacunek. - Nie walczymy - powiedział jeden z nich - po to, by coś od was otrzymać; walczymy po to, żeby was zniszczyć.

Dla nas jednak wypowiedź papieża coś zmienia, ponieważ powiedział on prawdę. I chociaż o tej prawdzie mówiło już kilku - niewielu - historyków, arabistów i uczonych (wśród nich Alain Besanćon, który w swojej książce "Trois tentations de l'Église" (Trzy pokusy Kościoła) argumentuje, że islamski Bóg jest pod pewnymi bardzo ważnymi względami całkiem innym bogiem niż Bóg chrześcijański), jest on jedyną postacią o światowych wpływach, jedynym człowiekiem Kościoła, i oczywiście jedyną głową państwa, który to uczynił. Nie powinno to dziwić: mówienie prawdy należy chyba do podstawowych obowiązków papieża, wraz z afirmacją innych chrześcijańskich wartości. Jednak Kościół dotąd nie mówił prawdy o islamie. A o wojującym islamie w ogóle nie wspominał, udając, że problem islamu nie istnieje.

Prawda zaś jest taka, że islam zawiera w sobie, w swojej świętej księdze, ideologiczną podporę do przemocy i fanatyzmu, do mordowania i podbijania w imię wiary, jakich chrześcijaństwo (ani tym bardziej judaizm), mimo wypraw krzyżowych, mimo inkwizycji, mimo całej swojej krwawej czasem przeszłości, nie zawiera. Ponadto Kościół przeszedł przez swoje oświecenie, przez stulecia stopniowo się liberalizował, reformował i modernizował; proces ten trwa. Islam pozostał zaś taki, jaki był w średniowieczu - nie zreformował się ani nie "zliberalizował", i trudno sobie nawet wyobrazić, jak mógłby to zrobić i na czym miałby polegać "liberalny" islam.

Prawo islamu obejmuje wszystkie sfery życia, religijne i świeckie; państwo islamskie jest państwem teokratycznym z definicji. Bóg islamu jest wprawdzie "miłosierny", ale nie bardzo wiadomo, co to może znaczyć (zwłaszcza dla niewiernych), i chyba nie jest takim z konieczności. Wyraża jedynie swoją tajemniczą, niczym nieograniczoną wolę. Wydaje się, że liberalny, tolerancyjny islam musiałby przyjąć inny stosunek Boga do ludzi; że musiałby znaleźć w sobie podstawy tego połączenia rozumu z wiarą, o którym mówił papież i, siedem wieków przed nim, Manuel Paleolog; że musiałby odrzucić możliwość Boga nieracjonalnego. Musiałby, innymi słowy, zmienić swój obraz Boga - na obraz Boga, z którego naturą przemoc i nieracjonalność są sprzeczne. Nie wydaje się to wielce prawdopodobne.

Papież wprawdzie nic z tego sam nie powiedział - jedynie cytował. Ale to wystarczyło. Ważne jest, że nie uchylił się od tego problemu, nie owijał swoich słów w bawełnę, nie mówił mętnie o "ekstremistach", którzy z "prawdziwym islamem" i z jego pokojowymi wyznawcami "nic wspólnego nie mają". Powiedział prawdę. I za to nie powinien nikogo przepraszać.

Kolejnym powodem, żeby nie przepraszać, jest pewność, że jego słowa posłużyły jedynie jako pretekst do kolejnej fali gwałtu i przemocy. To, co zaszło, zaszłoby tak czy inaczej. Kościoły by podpalano i księży mordowano pod jakimś innym pretekstem, albo - jak już bywało - bez żadnego.

Trzecim powodem, żeby nie przepraszać, jest szacunek (skoro już o szacunku mowa) dla wolności słowa - zasady, do której europejska lewica i Unia Europejska nie zdają się być wielce przywiązane, regularnie wypowiadając się za cenzurą (ale nie muzułmanów) w imię szacunku (ale nie dla chrześcijan ani żydów), lecz do której niektórzy z nas nadal czują sympatię. W tym całym żałosnym cyrku niekończących się protestów i przeprosin, a raczej po prostu: w tym żałosnym cyrku naszego życia politycznego, jest to zasada, której ponad wszystkie inne powinniśmy bronić.

"Szacunek" - szacunek dla wszystkich, zasłużony czy nie - stał się ulubionym hasłem XXI wieku, ale coraz rzadziej bywa połączony z hasłem "wolność słowa" (nie mówiąc już o takich staroświeckich wartościach, jak prawda, równość wobec prawa itp.). Jeśli papież uważa, że rzeczywiście kogoś uraził i chce wyrazić swój żal z tego powodu, to już jego sprawa, jakkolwiek może się to wydawać naiwne albo strategicznie niesłuszne; ale nikt inny nie ma prawa tego od niego wymagać. Mamy natomiast prawo domagać się swobody wyrażania swoich poglądów - nawet o islamie. I swobody cytowania, kogo nam się podoba - nawet cesarzy Bizancjum (warto przy okazji zauważyć, że muzułmański rozmówca Manuela Paleologa nie zarżnął go za jego słowa ani nie żądał od niego przeprosin, ani nie wyszedł trzaskając drzwiami). Wolność słowa nie jest może cenną wartością dla islamskich ekstremistów; nie była też nigdy tradycyjną wartością w islamie. Nie jest to jednak dobry powód, byśmy my z niej rezygnowali.

I wreszcie - jak długo można za wszystko przepraszać, świetnie wiedząc, że nie o to chodzi i że nic to nie da? Europejska lewica swoją obronę islamu w imię politycznej poprawności, w imię obłudnych haseł "różnorodności", "multikulturalizmu", szacunku dla innych "kultur", zwalczania rasizmu, ksenofobii, islamofobii, swoją polityką ustępstw i łagodzenia, przyczynia się do legitymizacji barbarzyństwa i przemocy. Papież odmówił zrobienia tego i za to powinniśmy być mu wdzięczni. Musiał jednak spróbować załagodzić sytuację; nie mógł pozostać bierny w obliczu ataków na kościoły. Więc zrobił jedyne, co mógł: powiedział, że niezmiernie żałuje, iż jego słowa zostały źle zrozumiane. Więcej wymagać nie można.

Czy Benedykt XVI spodziewał się tak gwałtownej reakcji na swoje słowa? Nie należy wątpić, że świetnie wiedział, co mówi, ale jednocześnie nie sposób przypuszczać, że świadomie dopuścił do ataków na księży i kościoły. Trzeba więc przyjąć, że i on był, mimo wszystko, zaskoczony. Dziwi ta naiwność (bo tak chyba trzeba to nazwać). Być może była ona skutkiem czegoś, co można by nazwać deformacją zawodową: przekonania (właściwego chyba każdemu prawdziwemu człowiekowi wiary) co do dobrej ludzkiej woli - nawet, mimo wszelkiego doświadczenia, dobrej woli muzułmanów. Być może wskutek tego przekonania, wskutek wiary i nadziei z niej płynącej, nie przewidywał, że jego słowa staną się kolejnym pretekstem do kolejnych rzezi. Niestety, tak się stało, i teza Manuela Paleologa, gdyby papież wcześniej miał co do niej jakiekolwiek wątpliwości, została po raz kolejny potwierdzona.

Zapewne istnieją gdzieś ci pokojowi, tolerancyjni, umiarkowani muzułmanie, o których ciągle słyszymy: muzułmanie, którzy nie chcą nikogo przemocą nawracać ani podbijać Europy, by zrobić z niej obszar ummy; którzy chcą żyć według tradycji i praw kraju, w którym mieszkają. Tylko jakoś ich na publicznej scenie nie widać. Zwłaszcza w chwilach takich, jak obecna, gdy bardzo by się przydali, by potępić "ekstremistów" i pokojowo bronić swojej pokojowej wizji islamu, tym samym ją krzewiąc. Zamiast tego protestują razem z ekstremistami albo - w najlepszym wypadku - siedzą cicho. Ze strachu czy z przekonania? Nie wiemy. Nie wiemy też, ilu ich jest. Ale co to zmienia? Cóż z tego, że istnieją, jeśli nie mają żadnej siły, żadnego głosu, żadnych wpływów i najwyraźniej nie wysilają się, by je posiąść? Jak mamy rozumieć zapewnienia ich samozwańczych "reprezentantów", że odrzucają fanatyzm, skoro praktycznie się nań zgadzają (i wraz z resztą żądają przeprosin za każdą krytykę islamu)? Nie zauważyłam też, by europejscy bien-pensants, którzy tak lubią nas zapewniać o ich istnieniu, podejmowali jakiekolwiek próby, by ich odnaleźć i przekonać do wypowiedzenia się - ani żeby walczyli w ich obronie w krajach muzułmańskich, takich jak Iran.

Iran już dawno ogłosił, że chce zniszczyć Izrael. Islamscy ekstremiści już dawno ogłosili, że ich celem jest zniszczenie Zachodu i zawładnięcie nim. Trzeba raz jeszcze to przypomnieć, powtórzyć, a wreszcie - wyciągnąć z tego wnioski. Większość z tego, co tu piszę, jest powtórzeniem: nic nowego bowiem z tych ostatnich wydarzeń nie wynika. I wszystko to powinniśmy już świetnie wiedzieć. Ale wielu mieszkańców Zachodu wciąż daje się nabrać na politykę łagodzenia islamu; wielu też nadal przyjmuje politycznie poprawne równania, takie jak teza, że krytykowanie islamu jest rasizmem, nie lepszym od antysemityzmu. Więc powtórzmy też raz jeszcze, chórem, mały ułamek tej długiej wyliczanki: Theo van Gogh, Hirsi Ali, Salman Rushdie, duńskie karykatury, groźby śmierci regularnie wymierzane przeciwko dziennikarzom, uczonym, historykom, politykom, którzy ośmielają się mówić o islamie cokolwiek, co by nie było pochlebne. I teraz papież. Muzułmanie w krajach muzułmańskich i na Zachodzie mogą bezkarnie nawoływać do zniszczenia Izraela, zabijania niewiernych, wyrzynania żydów i prześladowania chrześcijan; lecz nam, w imię poprawności politycznej, krytykować islamu nie wolno. Ataki i protesty, których dziś jesteśmy świadkami, są, jak wszystkie poprzednie, skutkami tej żałosnej, pomylonej polityki: skutkami ustępstw i łagodzenia. Mówienie w kółko, że obraza, że dialog, że pokojowość, że różnorodność, że szacunek dla innych kultur, całkowicie ignorując istnienie wojującego islamizmu, jest nie tylko szczytem obłudy; jest także polityką zgubną. W przypadku zimnej wojny ze Związkiem Sowieckim wiedzieliśmy, że łagodzenie nie jest słuszną strategią. Od lat wszystko wskazuje na to, że jest równie mało skuteczną, a nawet przeciwskuteczną, w przypadku wojny - coraz gorętszej - z muzułmanami.

Tak, to jest wojna cywilizacji. I jesteśmy w trakcie jej przegrywania. Możemy albo się poddać i nawrócić (jak sugerowano już papieżowi jako najlepsze, a właściwie jedyne, wyjście z sytuacji, które pozwoli mu pozostać przy życiu), albo się bronić i walczyć. Wprawdzie trochę już późno na to, może za późno, ale trzeba próbować. I zacząć, jak Benedykt XVI, od mówienia prawdy.

AGNIESZKA KOŁAKOWSKA

22 września 2006

WŚCIEKŁOŚĆ I DUMA - ORIANA FALLACI

Źródło: Rzeczpospolita Kiedy strach jest niemoralny WŚCIEKŁOŚĆ I DUMA - ORIANA FALLACI
16.09.2006

Dobry Boże, nie odmawiam nikomu prawa do strachu. Tysiąc razy pisałam, że ktokolwiek twierdzi, że nie zna lęku, jest albo kłamcą, albo idiotą, albo jednym i drugim. Ale w Życiu i w Historii są chwile, kiedy strach nie jest dopuszczalny. Chwile, kiedy strach jest niemoralny i niecywilizowany. A ci, którzy ze słabości albo głupoty (albo zwyczaju trzymania jednej nogi w dwóch butach) unikają zobowiązań narzucanych przez tę wojnę, są nie tylko tchórzami - są masochistami.

Masochistami, tak, masochistami. I w tym kontekście porozmawiajmy wreszcie o tym, co wy nazywacie "różnicami między dwoma kulturami". Dwoma?!? Jeśli naprawdę chcecie wiedzieć, czuję się nieswojo nawet wtedy, kiedy słyszę słowa "dwie kultury". To znaczy, kiedy stawiacie je na tym samym poziomie, jakby były dwoma równoległymi bytami. Dwoma rzeczywistościami o równej wadze i znaczeniu.

Nie bądźcie tacy skromni, moi drodzy. Bo za naszą kulturą stoi Homer, Fidiasz, Sokrates, Platon, Arystoteles, Archimedes. Stoi starożytna Grecja ze swą boską rzeźbą i architekturą, i poezją, i filozofią, ze swą zasadą demokracji. Stoi starożytny Rzym ze swą wielkością, uniwersalnością, pojęciem prawa, literaturą, pałacami, amfiteatrami, akweduktami, mostami, drogami budowanymi w całym znanym wówczas świecie... Stoi rewolucjonista, nazywany Jezusem, który umarł na krzyżu, aby nauczyć nas pojęcia miłości i sprawiedliwości. (I tym gorzej dla nas, jeśli się nie nauczyliśmy.) Stoi także Kościół, który dał nam inkwizycję, wiem. Kościół, który za pośrednictwem inkwizycji męczył nas i torturował, palił nas tysiące razy na stosie. Kościół, który uciskał nas przez wieki (...). Ale ten Kościół wniósł też ogromny wkład do Historii Myśli, a po inkwizycji zaczął się zmieniać. Nawet taki antyklerykał jak ja nie może temu zaprzeczyć. Stoi kulturalne przebudzenie, które rozpoczęło się i rozkwitło we Florencji, w Toskanii, by umieścić Człowieka w centrum Wszechświata i pogodzić jego potrzebę wolności z jego potrzebą Boga. Mam na myśli renesans. A dzięki renesansowi mamy też Leonarda da Vinci, Michała Anioła, Donatella, Rafaela, Wawrzyńca Wspaniałego. (Wybieram pierwsze nazwiska, które przychodzą mi do głowy.) Mamy też spuściznę pozostawioną przez Erazma z Rotterdamu, Montaigne'a, Tomasza More'a i Kartezjusza. Stoi też za nią oświecenie, mam na myśli Rousseau i Woltera, i Encyklopedię. Jest też muzyka Mozarta i Bacha, i Beethovena, i Rossiniego, i Donizettiego aż do Verdiego i Pucciniego, i całej reszty. (Ta muzyka, bez której nie potrafimy żyć, a która w kulturze muzułmańskiej czy rzekomej kulturze muzułmańskiej jest wstydem, wielką zbrodnią; biada tym, którzy zagwiżdżą piosenkę czy zanucą kołysankę. "Co najwyższej mogę wam pozwolić na marsz wojskowy" - powiedział Chomeini podczas wywiadu w Kum.)

(...)

Dość tych bzdur, mój drogi: Kopernik, Galileusz, Newton, Darwin, Pasteur, Einstein nie byli wyznawcami Proroka. Prawda? Silnik, telegraf, żarówka, mam na myśli wykorzystanie elektryczności, fotografia, telefon, radio, telewizja nie zostały wynalezione przez jakichś mułłów czy ajatollahów. Prawda? Pociąg, samochód, samolot, helikopter (o którym marzył i który projektował Leonardo da Vinci), statki kosmiczne, którymi polecieliśmy na Księżyc i na Marsa, i które niedługo polecą Bóg wie gdzie, tak samo. Prawda? Przeszczepy serca, wątroby, oczu i płuc, lekarstwo na raka, rozszyfrowanie genomu, także. Nieprawda? Nie zapominajmy też o poziomie życia, jaki osiągnęła zachodnia kultura we wszystkich warstwach społecznych. Na Zachodzie nie umieramy już z głodu i na uleczalne choroby tak jak ludzie w krajach muzułmańskich. Prawda czy nie? Ale nawet gdyby były to wszystko mało ważne osiągnięcia (w co wątpię), powiedzcie mi: gdzie są zdobycze tej drugiej kultury, kultury bigotów z brodami, w czadorach i burkach?

Szukajcie, szperajcie, szperajcie, szukajcie, ja potrafię znaleźć tylko Proroka z jego świętą księgą, która brzmi niedorzecznie nawet wtedy, kiedy jest plagiatem Biblii czy Ewangelii, czy Tory, czy myślicieli hellenistycznych. Potrafię znaleźć tylko Awerroesa z jego niezaprzeczalnymi zasługami jako uczonego (Komentarze do Arystotelesa itd.), Omara Chajjama z jego uroczą poezją oraz kilka pięknych meczetów. Żadnego innego osiągnięcia w dziedzinie sztuki czy w ogrodzie Myśli. Żadnych dokonań na polu nauki, techniki czy dobrobytu...

(...) Czuję się w pełni uprawniona do stwierdzenia, że oprócz Awerroesa i paru poetów, i paru meczetów, i sposobu zapisywania liczb, pańscy przodkowie pozostawili nam jedną książkę. I to wszystko. Mam na myśli ten Koran, który przez tysiąc czterysta lat wyrządził ludzkości więcej cierpień niż Biblia, Ewangelie i Tora razem wzięte. A teraz przyjrzyjmy się, dlaczego cykady, zwłaszcza te europejskie, szanują ją bardziej, niż szanowały "Kapitał" Karola Marksa.

Może z powodu jej kłamliwego, obłudnego, oszukańczego przesłania Pokoju i Braterstwa, i Sprawiedliwości? Ach! Żeby uciszyć swoich Araboamerykanów, zachować ich lojalność, nawet George Bush powtarza, że islam naucza pokoju i braterstwa, i sprawiedliwości. Ale w imię logiki - jeśli ten Koran jest taki pokojowy i braterski, i sprawiedliwy, to jak wytłumaczymy "oko za oko, ząb za ząb", które co prawda znajdziemy także w Biblii i Torze, ale które dla muzułmanów jest Solą Życia? Jak wytłumaczymy nakaz czadoru i burki, burki, pod którą muzułmańskie kobiety stają się bezkształtnymi tobołami i oglądają świat przez malutką pajęczynę? Jak wytłumaczymy fakt, że w większości krajów islamskich nie mają prawa chodzić do szkoły, nie mogą pójść do lekarza, nie mają żadnych praw, są mniej warte od wielbłąda i tak dalej, i tak dalej amen? Jak wyjaśnimy potworność ukamienowania czy dekapitacji niewiernej żony? (Ale nie niewiernych mężów.) Jak wytłumaczymy karę śmierci dla pijących alkohol i karę okaleczenia dla złodziei - za pierwszą kradzież lewa ręka, za drugą prawa ręka, za trzecią lewa stopa, a potem nie wiem co? To także zapisano w Koranie: tak czy nie? I nie wydaje mi się to specjalnie sprawiedliwe. Nie wydaje mi się to bardzo braterskie. Nie wydaje mi się to bardzo pokojowe. Nie wydaje mi się to też specjalnie mądre... (...)

Oto jest zatem moja odpowiedź na pytanie o to, co nazywacie "różnicami między dwoma kulturami". Jest na tym świecie miejsce dla każdego. W swoich własnych domach, swoich własnych krajach ludzie robią, co chcą. Jeśli zatem w krajach muzułmańskich kobiety są tak głupie, że noszą czadory i burki, jeśli są tak niemądre, że akceptują fakt, iż są mniej warte od wielbłąda, jeśli są tak tępe, że wychodzą za mąż za rozpustnika, który chce mieć cztery żony, tym gorzej dla nich. Jeśli ich mężczyźni są tak niemądrzy, że odmawiają kieliszka wina czy szklanki piwa, to samo. Ja nie zamierzam mieszać się do ich wyboru. Mnie wychowano w zrozumieniu wolności, do cholery, a moja matka zawsze mówiła: "Świat jest ciekawy, bo jest różnorodny". Ale jeśli próbują narzucić te szaleństwa mnie, mojemu życiu, mojemu krajowi, jeśli chcą zastąpić moją kulturę swoją kulturą czy swoją rzekomą kulturą... A chcą. Osama bin Laden oświadczył, że cały ziemski glob musi stać się muzułmański, że po dobroci czy nie on nas nawróci, że aby osiągnąć ten cel, zabija nas i nadal będzie nas zabijał. Tego zaś nie może zaakceptować nawet najbardziej tępy czy cyniczny adwokat islamu.

ORIANA FALLACI

21 września 2006

Buntownik z KGB - zbrodnia katyńska

artykuł przeniesiono -> Zbrodnia Katyńska

http://7dni.wordpress.com/2006/09/21/buntownik-z-kgb-zbrodnia-katynska/

Ucieczka od wojny

Źródło: Rzeczpospolita Ucieczka od wojny
16.09.2006

USA są nieporównanie potężniejsze niż al-Kaida, ale wobec ataków w stylu dżiu-dżitsu ta potęga zaczyna działać na ich własną niekorzyść. Jak mogą wyrwać się z tej pułapki? Powinny ogłosić, że "światowa wojna z terroryzmem" dobiegła końca i że Ameryka odniosła w niej zwycięstwo

Dotkliwym problemem al Kaidy jest wyraźnie słabnące wsparcie tych, z których strony byłoby ono najbardziej potrzebne i prawdopodobne, to jest świata arabskiego i muzułmańskiego. Problem polega zarówno na tym, co zrobili, jak i na tym, czego zrobić nie są w stanie.

Konsekwentna eskalacja przemocy i zbrodni, zgodna z logiką terrorystyczną, oznaczała porzucenie logiki partyzanckiej, która każe zjednywać sobie ludność cywilną. Amerykanom ten dokonany przez terrorystów wybór nie rzucił się w oczy, ponieważ do większości krwawych jatek dochodzi w Iraku. Bojownicy mordują tam ludność cywilną każdego dnia. Robili to, zanim jeszcze na wiosnę 2006 roku zginął iracki przywódca al Kaidy Abu Musab al Zarkawi, i robią nadal. Ponieważ jednak uważa się, że Amerykanie też zabijają cywilów, rosnąca niechęć do bojowników nie jest całkiem jednoznaczna.

W pozostałych regionach sytuacja wygląda inaczej. "To coś jak syndrom Tourette'a: oni wciąż zabijają muzułmańskich cywilów" - powiada Peter Bergen, autor książki "The Osama bin Laden I Know" (Osama bin Laden, jakiego znam). - Uzależnienie od Internetu świadczy o ich słabości. (...) To ich pięta achillesowa. Każdy wybuch, w którym giną cywile, działa na naszą korzyść, a kiedy ofiarami są muzułmanie, efekt jest podwójny".

W listopadzie zeszłego roku ugrupowania kierowane przez al Zarkawiego odpaliły bomby w trzech hotelach w Ammanie, zabijając około sześćdziesięciu cywilów, w tym trzydzieścioro ośmioro weselników. W rezultacie jordańska opinia publiczna zwróciła się przeciw al Kaidzie i al Zarkawiemu, a władze Jordanii przystąpiły do bardziej otwartej współpracy z USA. W październiku 2002 roku zamachowiec-samobójca z organizacji Dżemaa Islamija (indonezyjski odpowiednik al Kaidy) wysadził w powietrze klub nocny na Bali, zabijając ponad dwieście osób. Większość z nich stanowili obcokrajowcy i zamach nie wzbudził szczególnego wzburzenia wśród muzułmanów. Rok temu kolejna fala zamachów samobójczych na Bali spowodowała śmierć dwudziestu osób, w tym piętnastu Indonezyjczyków. "Reakcja w Indonezji była skrajnie nieprzyjazna"- mówi Bergen. Inni opisywali podobne reakcje na zamachy w Egipcie, Pakistanie, a nawet Arabii Saudyjskiej.

Kolejny aspekt walki ideowej to umiejętność przedstawienia jej spójnej pozytywnej wizji, a w tej dziedzinie ruch bin Ladena poniósł całkowitą klęskę.

Shibley Telhami z Uniwersytetu Maryland, który po 11 września prowadził sondaże w sześciu krajach muzułmańskich, badając społeczne nastawienie do USA i do al Kaidy, mówi o jej członkach: - Jeżeli zamierzali stać się źródłem inspiracji dla świata islamu, to im się udało. Badania Telhamiego, podobnie jak sondaże Pew Global Attitudes Survey, wykazują trwały wzrost niechęci wobec USA, jednak nie towarzyszy temu bynajmniej fala entuzjazmu dla fundamentalistycznej wizji życia. - Te sondaże - powiedział mi Telhami krótko przed śmiercią al Zarkawiego - pokazują nam, iż wielu ludzi chciałoby, żeby bin Laden wyrządził krzywdę Ameryce. Ale nie chcą, żeby miał władzę nad ich dziećmi. Respondentów pytano, który element jego działalności najbardziej przypada im do gustu, i zaledwie 6 procent wskazało walkę o czysto islamskie państwo.

- To, co wykonaliśmy jak należy, rzeczywiście zabolało al Kaidę - mówi Caleb Carr, profesor historii z Bard College i autor książki "The Lessons of Terror" (Lekcje terroryzmu), który swego czasu mocno popierał wojnę w Iraku. Chodzi mu o klęskę zadaną talibom i stałą obserwację Pakistanu. - Ale o wiele mocniej - dodaje - zabolało ich to, co sami spaprali. Ma na myśli zamachy w meczetach i na bazarach. - Teraz przy życiu trzyma ich już tylko jedno: nasze koszmarne pomyłki - twierdzi profesor Carr. Zdaniem wszystkich ekspertów największym pasmem pomyłek był Irak.

Wciągu ostatnich pięciu lat Amerykanie słyszeli nieustannie o "wojnie asymetrycznej", o "długiej wojnie" i "wojnie czwartego pokolenia". Między tymi wszystkimi wojnami a "zwykłą wojną" istnieje pewna istotna, choć niedoceniana różnica.

W dawnych konfliktach zbrojnych Amerykanie skupiali się głównie na tym, jakie bezpośrednie szkody może wyrządzić im przeciwnik - na przykład ZSRR pociskami jądrowymi albo nazistowskie Niemcy czy Japonia z pomocą oddziałów szturmowych. We współczesnej walce z terrorystami przeciwnik ma ograniczone możliwości bezpośredniego działania. Najgorsze jest to, że może nas sprowokować, byśmy sami sobie zadali cios.

To właśnie miał na myśli David Kilcullen (ekspert w dziedzinie antyterroryzmu w Departamencie Stanu i zwolennik przyjęcia nowej strategii wobec muzułmańskich bojowników), mówiąc, że reakcja na terror może się okazać znacznie bardziej niszczycielska niż działania terrorystów. Dlatego wszyscy moi rozmówcy twierdzili, że siła, jaką udało się zachować al Kaidzie, wynika z trzech czynników związanych z reakcjami USA. Pierwszy z nich to wojna w Iraku, drugi - gospodarcze skutki nieprzemyślanych wydatków zbrojeniowych, trzecim zaś jest erozja autorytetu moralnego Ameryki.

- Dość zwrócić uwagę na wojnę iracką, by zrozumieć, jak bardzo można sobie zaszkodzić nieodpowiednią reakcją - mówi Kilcullen. On również był zwolennikiem wojny irackiej, a dziś uważa, że trzeba ją doprowadzić do jakiegoś zwycięstwa, ale też zdaje sobie sprawę, że to konflikt, który na różne sposoby pomógł al Kaidzie. Dotąd wojna ta wspomaga ideę dżihadu, stanowi bowiem stałe źródło islamskich męczenników. Wydaje się potwierdzać słowa bin Ladena, że Ameryka pragnie okupować święte miejsca islamu, upokarzać muzułmanów i rabować ich bogactwa. Rozbudza także ekscytującą myśl, że oto skromni partyzanci islamscy ze swoim prymitywnym uzbrojeniem być może raz jeszcze zdołają zranić i ostatecznie zniszczyć supermocarstwo, tak jak we własnym mniemaniu pokonali i zniszczyli Związek Radziecki w Afganistanie przed dwudziestu laty. Oczywiście, USA też przyczyniły się mocno do klęski Sowietów, ale to nieistotne. Z mitycznego punktu widzenia wygląda to tak, że mudżahedini pokonali już jedną antyislamską armię i mogą pokonać jeszcze jedną.

Jeżeli Amerykanie zostaną w Iraku, przysporzą sobie wrogów. Jeżeli się wycofają - to z podwiniętym ogonem. Pół roku po inwazji bin Laden ostro napiętnował amerykańską administrację ("Bush i jego banda, uzbrojeni w ciężkie pałki i pozbawieni serca, są nieszczęściem dla całej ludzkości"). Po reelekcji Busha wspólnie z al Zawahirim ogłosił, że święta wojna przeciwko wszystkim Amerykanom będzie trwała, dopóki USA nie zmienią polityki wobec krajów muzułmańskich. "Wielu uważa, że Amerykanie, wykrwawieni i zmęczeni walką z rebeliantami, stracą wszystkich sojuszników i w końcu się wycofają" - pisze o dżihadystach wybitny znawca terroryzmu Brian Jenkins. Z ich punktu widzenia "już ta porażka może spowodować rozpad USA, tak samo jak po klęsce w Afganistanie nastąpił rozpad Związku Radzieckiego".

Fikcyjny strateg al Kaidy z książki Briana Jenkinsa mówi Osamie bin Ladenowi, że obecność amerykańskich żołnierzy w Iraku "jest niewątpliwym darem Boga", ponieważ znaleźli się oni w potrzasku, "bezradni wobec dżihadystów, którzy prowadzą taką wojnę, w jakiej są najlepsi: atakują znienacka, dokonują zabójstw, porwań, napadów i zamachów samobójczych, niszczą gospodarkę i skutecznie uprzykrzają życie swoim wrogom". Bojownicy egipscy z książki "Journey of the Jihadists" (Droga dżihadystów) Fawaza Gergesa przyznają, że zamach z 11 września głęboko ich oburzył i długo pozostawali głusi na wezwania al Kaidy nawołujące do świętej wojny przeciw USA. Wszystko się jednak zmieniło - dodają - gdy Amerykanie wkroczyli do Iraku.

Ponieważ zasadnicza myśl jest dobrze znana, pozwolę sobie przytoczyć jeszcze jedną zasłyszaną opinię o konsekwencjach ataku na Irak. Kiedy Amerykanie myślą o obserwacji satelitarnej i Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, zapewne wyobrażają sobie coś w stylu serialu telewizyjnego "24 godziny": mnóstwo oczu na niebie zdolnych obserwować wszystko przez cały czas. W rzeczywistości nawet finansowana szczodrze Agencja jest w stanie śledzić jedynie ograniczoną liczbę miejsc. - Nasza aparatura satelitarna - wyjaśnił mi jeden z byłych oficerów wywiadu, który wolał nie ujawniać nazwiska - skupia się na ochronie wojsk w Iraku i Afganistanie. Innymi słowy, satelity są zajęte śledzeniem amerykańskich oddziałów podczas patroli i starć, aby móc ich ostrzec przed ewentualną zasadzką. - Nawet w Iraku wciąż istnieją arsenały, do których rebelianci mają swobodny dostęp, a my mamy za mało aparatury, by móc je obserwować - dodał mój rozmówca. Ponieważ tak wiele satelitów szpiegowskich nastawionych jest na kraje, do których wkroczyły nasze wojska, o pozostałych częściach świata otrzymujemy mniej danych niż kiedyś.

Dokumenty przechwycone po 11 września wykazały, że bin Laden miał nadzieję sprowokować Amerykanów do inwazji i okupacji, a tym samym wplątać ich w te problemy, jakie spadły na nich w Iraku. Pomylił się tylko, sądząc, że miejscem, w którym to nastąpi, będzie Afganistan.

Bin Laden miał również nadzieję, że wpadłszy w taką pułapkę, USA zaczną podupadać finansowo. Wiele dokumentów al Kaidy podkreśla, że aby osłabić zdolność Ameryki do wywierania nacisku na Bliski Wschód, trzeba nadwerężyć jej potęgę gospodarczą. Bin Laden sądził, że nastąpi to głównie dzięki atakom na amerykańskie źródła ropy naftowej. Ten cel wciąż nie został osiągnięty. Przebywający w więzieniu przywódca al Kaidy w Arabii Saudyjskiej wydał w 2004 roku fatwę, w której ogłosił, że atakowanie rurociągów i rafinerii naftowych to uprawniona forma dżihadu ekonomicznego, a "to dla nas w obecnej fazie jedno z najpotężniejszych narzędzi zemsty na niewiernych". Fatwa zawierała analizę, jakiej nie powstydziłby się niejeden ekonomista, w której autor tłumaczył, w jaki sposób brak bezpiecznych źródeł ropy osłabi wydajność amerykańskiej gospodarki, a ostatecznie spowoduje spadek wartości dolara. (Podkreślał też, że szyby naftowe należy atakować jedynie w ostateczności, widok pożarów i kłębów dymu w serwisach informacyjnych zaszkodziłby bowiem wizerunkowi al Kaidy.)

Co mają zrobić Amerykanie, by przestać żyć w permanentnym skurczu i odzyskać inicjatywę w wojnie z terrorem? Muszą zdać sobie sprawę z tej jednej rzeczy, o której mówiło mi wielu specjalistów od strategii wojskowej: działania terrorystów mogą nas nadwerężyć, ale nie zniszczyć. Ich prawdziwie niszczycielska siła zależy od tego, do czego zdołają nas sprowokować. Waszyngton nigdy nie zapanuje w pełni nad tym, co planują i realizują różne agresywne grupy, może natomiast opanować własne reakcje. Mamy tę możliwość, i to powinno być dla nas dobrą i ważną wiadomością, ponieważ oznacza, że przewaga strategiczna jest po naszej stronie.

Dotychczas reakcje USA były tak przewidywalne, że al Kaida nie mogła sobie wymarzyć nic lepszego. Na początku roku 2004 czasopismo internetowe "Terrorism Monitor" opublikowało wywiad z pewnym uchodźcą z Arabii Saudyjskiej nazwiskiem Saad al Faqih. Był on przywódcą opozycyjnego ugrupowania na rzecz reform w państwie Saudów i od dawna śledził działania swego rodaka Osamy bin Ladena, a także rozwój jego koncepcji walki.

W wywiadzie al Faqih stwierdził, że przywódcy al Kaidy już od blisko dziesięciu lat trzymali się dalekosiężnej strategii opartej na dążeniu do konfrontacji z USA. Ich podejście sprowadzało się do "drażnienia supermocarstwa" (tak to określił John Robb, autor blogu "Global Guerrilas", w artykule, w którym komentował ów wywiad). Według ich koncepcji najbardziej przewidywalną cechą Amerykanów jest to, że łatwo reagują na wyzwania i prowokacje. - To al Zawahiri przekonał bin Ladena, jak ważną rzeczą jest zrozumienie mentalności Amerykanów - mówi al Faqih. Jego zdaniem w którymś momencie powiedział bin Ladenowi coś w tym rodzaju: "Mentalność Amerykanów to mentalność kowbojska: jeśli ich zaczepić (...), reagują w sposób skrajny. Innymi słowy Ameryka z całym swoim bogactwem i władzą, jeżeli odpowiednio ją podrażnić, skurczy się do formatu kowboja. Następnie nada nam wielkie znaczenie, a tym samym zaspokoi tęsknotę muzułmanów za przywódcą, który potrafi skutecznie stawić czoło Zachodowi".

USA są nieporównanie potężniejsze niż al Kaida, ale wobec ataków w stylu dżiu-dżitsu ta potęga zaczyna działać na ich własną niekorzyść. Przewidywalność amerykańskich reakcji pozwoliła naszym wrogom sprawić, by siła naszego uderzenia zwróciła się przeciwko nam. Właśnie ze względu na ów autodestrukcyjny potencjał nieopanowanej reakcji USA al Kaida może zaszkodzić Ameryce bardziej niż na przykład Włochom.

Jak USA mogą wyrwać się z tej pułapki? Bardzo prosto: powinny ogłosić, że "światowa wojna z terroryzmem" dobiegła końca i że odnieśliśmy w niej zwycięstwo. Podejście wojenne przez jakiś czas miało sens. W miarę upływu czasu sytuacja ulega jednak zmianom, a wraz z nią powinna się zmieniać strategia.

Trwały stan wojny można uzasadniać na różne sposoby. Niekiedy bywa on jedyną szansą, by sprawnie gospodarować zasobami kraju zgodnie z potrzebami. Pozwala też wyjaśnić obywatelom, dlaczego muszą borykać się z niedogodnościami i dlaczego są wzywani do wyrzeczeń. Może też być symboliczną ilustracją tego, że wysiłki całego narodu nakierowane są na jeden cel.

Żadne z tych uzasadnień nie daje się jednak zastosować do współczesnej Ameryki i jej prób obrony przed atakami terrorystów. Budżet federalny poczyna sobie bez śladu dyscypliny: zwiększono wydatki na działalność antyterrorystyczną, ale niemal wszystkie pozostałe również wzrosły. Nikt nie domaga się od ogółu Amerykanów, by dzielili trudy i wyrzeczenia swoich umundurowanych rodaków stanowiących jeden procent społeczeństwa (pomijam długie kolejki do kontroli na lotniskach). Wygłaszane od czasu do czasu przemówienia o wyższej konieczności "długiej wojny" nie mogą przysłonić wielu innych dążeń, które w codziennym życiu politycznym mają wobec niej pierwszeństwo. Permanentny stan wojny nie przynosi już Ameryce żadnych korzyści, tworzy za to szereg problemów. Sprawia, że samo jej pojęcie ulega inflacji, staje się po prostu synonimem wysiłku czy też dążenia. Skłania do nadpobudliwości, która zdążyła już nam tak bardzo zaszkodzić. Przetrzymywanie jeńców w Guantánamo było uzasadnione jako konieczność militarna. W przeciwieństwie jednak do stanu wojennego ogłoszonego przez Abrahama Lincolna nie jest to sytuacja, która zmierzałaby do naturalnego końca.

Stan wojny sprzyja atmosferze zastraszenia. "Zapobieganie terrorystycznym atakom nie oznacza, że walka z terroryzmem osłabia społeczne lęki - pisze Ian Lustick z Uniwersytetu Pensylwanii w mającej się wkrótce ukazać książce "Trapped in the War on Terror" (Wojna z terroryzmem jako pułapka). - Prowadzenie działań antyterrorystycznych pod nazwą "wojna" raczej nasila te lęki". Z kolei w książce Johna Muellera, analityka z Uniwersytetu Stanowego w Ohio, czytamy, że skoro "kluczową dla terrorystów rolę odgrywa wywoływanie strachu, histerii i nadpobudliwości", to wystrzegając się takich reakcji, można ich pokonać. Stan wojny utrudnia taką postawę.

Poza tym każe on Amerykanom wykorzystywać i myśleć o własnych atutach w sposób czysto wojenny, a to oznacza lekceważenie całej masy innych możliwości. Amerykańskie wojska odpowiadają za najbardziej radykalną zmianę stosunku do USA w świecie muzułmańskim. Według danych Pew Global Attitudes Survey tuż po inwazji na Irak odsetek Indonezyjczyków życzliwie usposobionych do USA spadł do 15 procent. Kiedy Amerykanie wysłali okręty, samoloty transportowe i helikoptery z pomocą dlaofiar tsunami, indonezyjska opinia publiczna nadal była w większości niechętna Ameryce, zarazem jednak 79 procent Indonezyjczyków twierdziło, że ich stosunek do USA poprawił się w wyniku udziału Amerykanów w akcji ratunkowej. Podobna zmiana miała miejsce w Pakistanie, kiedy wojska amerykańskie pomogły w dokarmianiu i ewakuacji wieśniaków, którzy padli ofiarą potężnego trzęsienia ziemi. W większości krajów muzułmańskich dominujący wizerunek armii USA to jednak obraz marines, którzy bynajmniej nie zajmują się dostarczaniem żywności i wody, ale walką z rebeliantami. - W naszej wojnie z terroryzmem tak długo lekceważono dyplomację, że dziś jej rola jest znikoma - powiedział mi pewien oficer piechoty morskiej. - Trzeba ją odbudować. W czasie wojny trudniej jednak wrócić do dawnej równowagi.

Co gorsza wojna bez wyraźnego końca oznacza również nieustanną możliwość klęski. Kiedyś na terenie USA dojdzie do kolejnych zamachów bombowych, strzelanin, zatruć i innych nieszczęść. Będą miały miejsce, ponieważ już się zdarzały (Oklahoma City, Unabomber, zatrucia tylenolem, snajperzy z okolic Waszyngtonu, niewyjaśnione do dziś przesyłki z wąglikiem, rozliczne strzelaniny w szkołach itd.). Dotychczasowe zdarzenia nie były dziełem islamskich ekstremistów, z przyszłymi może być inaczej. Tak czy inaczej, są one porażką władz, które nie umiały zapewnić obywatelom bezpieczeństwa. Jeżeli jednak dochodzi do nich podczas wojny, nie mamy już do czynienia z nieszczęściem, jakie przytrafia się wielkiemu narodowi, ale z "sukcesem" nieprzyjaciela. To zaś sprzyja kolejnym nieprzemyślanym reakcjom.

Wojna sugeruje stan pogotowia, tymczasem moi rozmówcy - eksperci od terroryzmu - zgodnie twierdzą, że USA muszą nadać swoim działaniom charakter spokojniejszy i bardziej długoterminowy. - Pierwsza rzecz - powiedział John Robb - to uspokojenie retoryki. Rebelianci nie są przygotowani na deeskalację.

Wojna zachęca do prostych klasyfikacji, według których cały świat dzieli się na sojuszników i wrogów. Taka polaryzacja nadaje rozproszonym grupom terrorystycznym jedność, której może nie miałyby same z siebie. W zeszłym roku David Kilcullen opublikował w "Journal of Strategic Studies" głośny tekst, w którym stwierdził, że muzułmańscy ekstremiści z całego świata marzą o tym, by móc się określić jako jeden światowy dżihad, i dlatego właśnie kraje zachodnie muszą zrobić, co się da, by grupy islamistów traktować indywidualnie, zamiast "łączyć terrorystów wszelkiej maści, państwa bandyckie lub upadłe i wszystkich strategicznych konkurentów, którzy mogliby stanąć na drodze dążeniom USA". Wojenne myślenie typu "kto nie z nami, ten przeciwko nam" sprzyja takiemu właśnie łączeniu.

Amerykanie mogą ogłosić zwycięstwo, stwierdzając, że wszystko, co dało się opanować, zostało opanowane, a centralę al Kaidy rozbito. Potem można przystąpić do właściwej pracy. Konieczne będą trojakie działania: ochrona bezpieczeństwa wewnętrznego, nękanie i ściganie al Kaidy na całym świecie oraz kampania dyplomatyczna na wszystkich frontach.

W kraju odpowiedzialna strategia polityczna po ogłoszeniu zwycięstwa polegałaby na odejściu od panikarstwa z czasów "pomarańczowego stopnia zagrożenia", kiedy każda inwestycja w zakresie "bezpieczeństwa" była słuszna, na rzecz podejścia praktyczniejszego i bardziej rozważnego. Czworo analityków - Mueller z Uniwersytetu Stanowego w Ohio, Lustick z Pensylwańskiego, Veronique de Rugy z American Enterprise Institute i Benjamin Friedman z MIT - rozpisywało się już o absurdalności znacznej części wydatków na bezpieczeństwo wewnętrzne. W większości przypadków - twierdzą - znacznie lepszą inwestycją byłyby sprawne systemy szybkiego reagowania. Władze stanowe i federalne, choćby nie wiadomo ile wydawały, po prostu nie są w stanie zabezpieczyć wszystkich miejsc przed wszystkimi zagrożeniami. Mogą jednak dążyć do tego, by w razie nieszczęścia zapewnić szybką pomoc i działania naprawcze.

W sferze międzynarodowej sukcesem okazały się starania, by namierzyć bin Ladena i podsłuchiwać jego rozmowy, nie pozwalając mu na odzyskanie równowagi ani na odbudowę organizacji. Te działania należy kontynuować, a niezbędna do tego celu współpraca międzynarodowa będzie przebiegać łatwiej bez wojennego języka i towarzyszących mu tarć. Poprawa stosunków z innymi krajami ułatwi również walkę z jedynym prawdziwie egzystencjalnym zagrożeniem, jakim są "zagubione" pociski nuklearne.

W kwestiach wojskowych Stany Zjednoczone utknęły w pół drogi, jeżeli idzie o potrzebę przemian. Sekretarz obrony Donald Rumsfeld podkreślał, że armia musi korzystać z osiągnięć technicznych, by można ją było odchudzić i usprawnić, na skutek czego planowana liczebność wysłanych do Iraku wojsk lądowych nieustannie była redukowana. Wszystko wskazuje, że w tej sprawie Rumsfeld przesadził, nie zadbał natomiast o to, by zmienić zasady finansowania Pentagonu. W tegorocznym "Quadrennial Defense Review" podjęto próbę gruntownego przemyślenia amerykańskiej doktryny obronnej i stwierdzono, że kraj musi przygotować się na nową epokę walki z terrorystami i rebeliantami (a także Chinami), następnie zaś zaproponowano takie programy i takie rodzaje broni, jak gdyby przeciwnikiem nadal był Związek Radziecki. - Stany Zjednoczone wciąż próbują wykorzystywać stare wypróbowane narzędzia przeciwko nowym wrogom - mówi Martin van Creveld, historyk wojskowości z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, który wojnę w Iraku uważa za "całkowicie zbędną". - Ta armia nadawała się do pokonania Saddama Husajna, ale nie do okupowania kraju i radzenia sobie z Osamą bin Ladenem - twierdzi van Creveld. Zdaniem większości specjalistów w dziedzinie walki z terroryzmem konieczne są również zmiany w instytucjach wywiadowczych. Przede wszystkim trzeba położyć znacznie większy nacisk na naukę języków i szkolenie wyspecjalizowanych agentów, którzy będą zarazem ekspertami regionalnymi w świecie islamskim.

Jeżeli chodzi o działalność dyplomatyczną, Ameryka może wykorzystywać na przemian swoje "twarde" i "miękkie" atuty, składające się na jej wyjątkową siłę, i wyrobić sobie wizerunek, dzięki któremu znów stanie się pociągająca dla świata. - Wobec reżimu, który prowadzi totalną zimną wojnę, jedyną odpowiedzią może być polityka totalnego pokoju - powiedział Dwight Eisenhower w mowie o stanie państwa na rok 1958, cztery miesiące po starcie Sputnika. - Oznacza to - dodał - że trzeba wykorzystać cały potencjał, jakim dysponujemy, zarówno w skali krajowej, jak i w życiu osobistym, aby stworzyć warunki, w których mogą się rozwijać bezpieczeństwo i pokój.

Przyjmując taką strategię, współczesna Ameryka mogłaby skutecznie wykorzystać zasoby dyplomatyczne, gospodarcze, intelektualne i wojskowe w walce z głębszymi przyczynami terroryzmu.

Przydałby się jeszcze przywódca, który pomógłby nam zrozumieć znaczenie i konsekwencje zwycięstwa. Jesteśmy przygotowani na takie mniej więcej słowa:

"Drodzy rodacy, udało nam się osiągnąć coś, co jeszcze pięć lat temu rzadko komu wydawało się możliwe. Wbrew oczekiwaniom i lękom wielu z nas kraj nie padł ofiarą serii nowych zamachów. Nasze wojska odszukały ludzi odpowiedzialnych za najstraszniejszy atak, jaki kiedykolwiek miał miejsce na naszym terytorium. Wielu udało się zabić, jeszcze więcej schwytać; ich przywódcy znaleźli się w takim położeniu, że nie mogą już pokierować kolejnym łajdackim napadem na nasz naród - a ich barbarzyństwo sprawiło, że ludzie na całym świecie, niezależnie od wyznania, zwrócili się przeciwko nim. Przynieśli hańbę swojej wspaniałej religii, jak również wszelkim historycznym standardom przyzwoitości.

Zwycięstwo nie oznacza kresu zagrożeń. Życie nigdy nie jest wolne od niebezpieczeństw. Chciałbym móc wam powiedzieć, że żaden Amerykanin i żaden człowiek na świecie już nigdy nie zostanie zabity ani skrzywdzony przez terrorystę. Tego jednak powiedzieć nie mogę, a gdybym powiedział, nie uwierzylibyście mi. Życie wiąże się z ryzykiem - zwłaszcza życie w społeczeństwie otwartym, które nasz naród budował z poświęceniem od stuleci.

Odnieśliśmy wielkie zwycięstwo i możemy za to być wdzięczni - przede wszystkim naszym żołnierzom. Jeżeli chcemy dać z siebie to, co najlepsze, niechże nas nie sparaliżuje obsesyjny lęk. Jeżeli chcemy dać z siebie to, co najlepsze - z optymizmem i entuzjazmem rozpocznijmy nowy rozdział w historii naszego kraju. Będziemy się zmagać z problemami naszej epoki. Należy do nich terroryzm, ale również wielkie przesunięcia sił i nowe możliwości w Azji, Ameryce Łacińskiej i wielu innych częściach świata. Musimy zdawać sobie sprawę z wielkiego zadania, jakim jest włączenie w proces globalnego rozwoju tych wszystkich ludzi, którzy dotąd pozostawali z niego wykluczeni - mieszkańców Bliskiego Wschodu, Afryki, ale również krajów rozwiniętych, jak nasz. Nigdy jeszcze nauka nie miała tyle do zaoferowania w tak szybkim tempie, nigdy też ludzkość nie potrzebowała jej zdobyczy tak bardzo jak dziś - chodzi o ochronę środowiska, o nowe źródła energii, o lepszą jakość ludzkiego życia w każdym zakątku świata; chodzi też o powstrzymanie tych niebezpiecznych jednostek i małych grupek, które dzięki nowoczesnej broni mają dziś większe możliwości.

Największe wyzwanie organizacyjne naszych czasów to powstrzymanie terroryzmu i politycznego ekstremizmu, który stanowi jego podłoże. To jedno z zadań współczesności, ale niejedyne. Historia osądzi, czy potrafiliśmy stawić czoło wszystkim wyzwaniom i możliwościom naszej epoki. Ze spokojem i dumą uświadamiamy sobie własne zwycięstwo; z determinacją, która zawsze cechowała nasz naród, będziemy nadal realizować amerykańską misję, nie tracąc ducha wobec niebezpieczeństw".

Różni przywódcy mogą rozmaicie dobierać słowa. Niezależnie od tego potrzebne jest nam samo przesłanie - przesłanie realizmu, odwagi i optymizmu na przekór trudnościom.

James Fallows, "The Atlantic Monthly", Przełożył Łukasz Sommer

18 września 2006

Papież ubolewa, kościoły płoną - reakcja muzułmanów na słowa Papieża

Źródło: Rzeczpospolita Papież ubolewa, kościoły płoną - reakcja muzułmanów na słowa Papieża
18.09.2006

W weekend dla wszystkich stało się jasne, że oburzenie muzułmanów na papieża za jego słowa o ich religii nie rozejdzie się po kościach, Watykan przystąpił więc do próby złagodzenia konfliktu.

Najpierw z oświadczeniem wystąpił nowy sekretarz stanu kard. Tarcisio Bertone, przypominając, że stanowisko papieża na temat islamu jest zbieżne z oficjalnym dokumentem soborowym Nostra Aetate, w którym czytamy, że Kościół szanuje tę religię, bo czci ona jedynego Boga.

Nie wystarczyło. Muzułmańscy duchowni niemal jednogłośnie domagali się osobistych przeprosin od samego Benedykta XVI. Papież przemówił do nich wczoraj przed modlitwą na Anioł Pański w Castelgandolfo. Ubolewał, że jego słowa z Ratyzbony tak bardzo wzburzyły świat islamu i przypomniał, że średniowieczny cytat o tym, że Mahomet przyniósł ze sobą tylko to, co złe i nieludzkie, nie odzwierciedla jego prywatnych poglądów. Jedynie Rada Włoskich Wspólnot Muzułmańskich uznała te tłumaczenia za wystarczające. Podobnego zdania było początkowo Bractwo Muzułmańskie w Egipcie - jedna z najbardziej wpływowych organizacji w tym kraju - potem jednak zmieniło zdanie i zaczęło domagać się jednoznacznych przeprosin. Do chóru krytyków dołączył nawet premier Turcji ubiegającej się o członkostwo w Unii Europejskiej: - Papież musi przeprosić za swoje nieszczęsne wypowiedzi - apelował Recep Tayyip Erdogan.

Jeszcze ostrzej zareagował król Maroka, który wysłał do Watykanu list potępiający Benedykta XVI i odwołał na konsultacje swojego przedstawiciela w Watykanie. W kilku irańskich miastach doszło do protestów, a w Teheranie Rada Strażników Rewolucji oświadczyła, że papież przymyka oczy na zbrodnie wobec bezbronnych muzułmanów popełniane pod sztandarami chrześcijaństwa i judaizmu.

W stolicy Indonezji około tysiąca osób zebrało się pod Ambasadą Autonomii Palestyńskiej. - Pojęcie świętej wojny może zrozumieć tylko muzułmanin - mówił organizator wiecu i przekonywał, że dżihad nie ma nic wspólnego z przemocą, a muzułmanie mają łagodny charakter.

Wczoraj na Zachodnim Brzegu Jordanu niemal całkowicie spłonęły dwa kościoły. W sobotę pięć zostało ostrzelanych i obrzuconych butelkami z benzyną. Dzień wcześniej cztery granaty eksplodowały w pobliżu cerkwi greckokatolickiej w Gazie, a wewnątrz remontowanego kościoła w Basrze na południu Iraku ktoś zdetonował silny ładunek wybuchowy. Do tego doszła wiadomość o zamordowaniu włoskiej zakonnicy i jej ochroniarza w dziecięcym szpitalu w stolicy Somalii Mogadiszu. Wprawdzie niema dowodów na związek tego incydentu z wypowiedzią papieża, ale obserwatorzy uważają, że jest on więcej niż prawdopodobny. Islamskie władze Somalii twierdzą, że zatrzymali dwóch sprawców mordu.

Zdecydowanie po stronie papieża stanęła wczoraj kanclerz Niemiec. - On nawoływał do dialogu. Ci, którzy go krytykują, nie zrozumieli jego przesłania - powiedziała Angela Merkel w wywiadzie dla dziennika "Bild". Nieoczekiwanego wsparcia udzielił Benedyktowi XVI jego zdeklarowany przeciwnik, szwajcarski teolog Hans Küng, który za podważanie doktryn Kościoła katolickiego (w tym tej o nieomylności papieża) dostał zakaz wykładania teologii katolickiej.

Władimir Putin zdecydował, że kolejny raz będzie grał rolę mediatora między Zachodem a islamem. Jako gospodarz spotkania parlamentarzystów G8 w Soczi wezwał obie strony sporu do "powściągliwości i odpowiedzialności".

RAFAŁ KOSTRZYŃSKI, reuters, pap

Papież powiedział prawdę - reakcja muzułmanów na słowa Papieża

Źródło: Rzeczpospolita Papież powiedział prawdę - reakcja muzułmanów na słowa Papieża
18.09.2006

Jest wyrazem obłudy domaganie się przeprosin za kilka gorzkich słów

Wbrew temu, co można dziś usłyszeć, wykład papieża w Ratyzbonie nie był ani ofensywnym "hasłem do krucjaty", ani jeszcze jednym politycznie poprawnym miałkim "wezwaniem do dialogu kultur i religii".

Był natomiast dogłębną, intelektualnie bardzo gęstą diagnozą tego, w jaki sposób dotykalne napięcia występujące w naszym świecie, nasze obecne zderzenia cywilizacji, wynikają z różnic w ustosunkowaniu się do prawdy o wzajemnym związku Boga i rozumu.

Nie jest to nowy wątek w nauczaniu Benedykta XVI. W swoim słynnym przemówieniu w Auschwitz w maju opisywał on nasz świat jako zagrożony dwiema "mocami ciemności": "z jednej strony nadużywanie imienia Bożego dla usprawiedliwienia ślepej przemocy wobec niewinnych osób; z drugiej cynizm, który nie uznaje Boga i szydzi z wiary w Niego" - a chwilę później zdefiniował tę konfrontację między terroryzmem i laicyzmem jako zderzenie irracjonalizmu i "rozumu fałszywego, oderwanego od Boga". W imieniu całego chrześcijaństwa deklarował zaś: "Bóg, w którego wierzymy, jest Bogiem rozumu - takiego jednak rozumu, który na pewno nie jest tylko naturalną matematyką wszechświata, ale który stanowi jedność z miłością i dobrem".

Te myśli papieża z Auschwitz znalazły swoje rozwinięcie właśnie w Ratyzbonie, gdzie Benedykt XVI wyjaśniał, jak wielkie konsekwencje miało spotkanie się biblijnej wiary chrześcijaństwa i najlepszych wątków filozofii greckiej w przekonaniu, że Bóg jest Logosem, naturą rozumną, łączącą prawdę i miłość.

Tak naprawdę najbardziej dotknięci wyrazistym nauczaniem Benedykta powinni być niektórzy intelektualiści Zachodu, do których w istocie skierowane były te słowa. Stanowią one przecież wyrzut zarówno wobec racjonalistów ślepych na rozumną metafizykę, jak i wobec tych chrześcijańskich teologów, którzy głoszą postulat "oczyszczenia wiary biblijnej z naleciałości rozumu greckiego".

Chociaż krytyczne ostrze wykładu papieskiego trafia przede wszystkim w choroby cywilizacji zachodniej - głównie w antymetafizyczną bezbożność rozumu jej dominujących elit - najbardziej obrażeni poczuli się niektórzy muzułmanie. To oni krzyczą najgłośniej, podpalają już kościoły i groźnie potrząsają bronią.

Niektórym z nich wystarczyło już samo użycie przez papieża średniowiecznego cytatu, w którym Mahomet został opisany jako ideolog przemocy, a więc w niedobrym świetle. Manifestują swoją złość i najwyraźniej nie mają zamiaru ogłaszać żadnego "wyznania win" np. za to, w jaki sposób ich współwyznawcy starli z powierzchni ziemi chrześcijańską cywilizację Afryki Północnej. Nawet więc skromna wzmianka o agresywnej polityce podbojów "w imię Allaha" wywołuje w nich jedynie złość. Żadnej zaś refleksji moralnej.

Sądzę jednak, że każdy uważny czytelnik wykładu ratyzbońskiego zdaje sobie sprawę, iż nie w tym nawiązaniu do prawdy o islamskich podbojach leży kwestia najbardziej drażliwa. O wiele ważniejsze jest to, że Benedykt XVI odkrył przed oczami świata powody głębokiej niezgodności między z jednej strony całym układem przeświadczeń grecko-chrześcijańskich (Bóg jest Logosem, działanie rozumne upodabnia człowieka do Boga, możemy w jakiejś mierze opisywać Boga i Jego wolę w kategoriach racjonalnych), a z drugiej strony zasadniczymi strukturami islamskiego pojmowania Boga i świata (Bóg jest absolutnie transcendentny i niezrozumiały, w swej woli nie jest związany ani żadnym rozumem, ani własnym słowem, w konsekwencji mógłby zażądać od swych wyznawców choćby zbrodni). Jest to w istocie opozycja między "Bogiem logosu-rozumu" i "Bogiem mocy-kaprysu".

Warto podkreślić, że te diagnozy Benedykta XVI nie odbiegają w swym krytycyzmie od ocen jego poprzednika:. To w końcu właśnie Jan Paweł II, papież dialogu międzyreligijnego i Asyżu, w swej książce "Przekroczyć próg nadziei" powiedział wyraźnie, iż w Koranie "nie można nie dostrzec odejścia od tego, co Bóg sam o sobie powiedział", a "bogactwo samoobjawienia się Boga... zostało w jakiś sposób w islamie odsunięte na bok". Na tle tak ostrej recenzji teologicznej Jana Pawła filozoficzne diagnozy Benedykta wyglądają na bardzo umiarkowane.

Benedykt XVI powiedział również, że dzięki udanej syntezie Biblii i najlepszej części filozofii greckiej, wewnątrz Kościoła dominuje od wieków przekonanie, iż "niedziałanie zgodnie z rozumem jest sprzeczne z naturą Boga". A jak to wygląda w islamie?

Odpowiedź na to pytanie wymagałaby zapewne szeregu subtelnych dystynkcji. Niestety, jednak muzułmańskie reakcje na spokojne, niekonfrontacyjne refleksje papieża mogą jedynie potwierdzić wniosek, iż wewnątrz tej religii zastanawiająco silne oparcie zyskują postawy typowe dla wyznawcy "kapryśnego Boga". Zachowania histeryczne, skrajnie agresywne, manifestacje złości nieliczące się ani z prawdą historyczną, ani z aktualną sytuacją w relacjach chrześcijańsko-muzułmańskich. W sytuacji, gdy to właśnie z rąk islamistów co roku ginie w świecie wielu niewinnych chrześcijan, jest wyrazem jakiejś skrajnej obłudy domaganie się przez autorytety islamskie przeprosin od papieża za kilka słów gorzkiej prawdy. Tym bardziej gdy takich przeprosin żądają np. władze państw, w których konwersja z islamu na chrześcijaństwo jest karana jak ciężkie przestępstwo, a chrześcijanie żyją na co dzień pod butem pogardy i prześladowań. Kraje islamskie znajdują się przecież na czele listy państw, w których gwałcona jest wolność religii.

Agresywny i obłudny charakter obecnych manifestacji antypapieskich jest więc albo skutkiem jakiegoś radykalnego odstępstwa ich organizatorów i promotorów od rzekomego prawdziwego oblicza islamu, będącego podobno "religią pokoju", albo właśnie ilustracją obecnego w tej religii - i jak dotąd niezwalczonego - ideału naśladowania kapryśnego "Boga przemocy". Skala tych wystąpień mówi nam jeszcze jedno. W wielu elitach islamskich istnieje przekonanie, iż chrześcijan, włącznie z papieżem, obowiązuje swoista polityczna poprawność w mówieniu o relacjach z islamem. Że nawet papieżowi nie wolno powiedzieć, iż między chrześcijaństwem i islamem znajdują się zasadnicze bariery, wynikające z fundamentalnie różnego pojmowania natury Boga i stworzenia.

PAWEŁ MILCAREK, redaktor naczelny "Christianitas"

Pięta achillesowa Benedykta XVI - reakcja muzułmanów na słowa Papieża

Źródło: Rzeczpospolita Pięta achillesowa Benedykta XVI - reakcja muzułmanów na słowa Papieża
18.09.2006

Nie ma pokoju między religiami, jeśli nie ma między nimi dialogu

Dialog katolicko-muzułmański, jaki zapoczątkował II Sobór Watykański, musi być mimo trudności kontynuowany

Muzułmanów łatwo wzburzyć. Przekonał się o tym prawicowy duński dziennik "Jyllands-Posten", kiedy - w imię wartości, jaką jest wolność wypowiedzi - opublikował na swych łamach karykatury Mahometa. Minęło kilka miesięcy, a świat islamski znów wrze. Wyznawcy Mahometa, jak świat długi i szeroki, ponownie ruszyli na ulice. Są źli. Na chrześcijańskich świątyniach lądują koktajle Mołotowa. Dość mamy waszej bezczelności, arogancji i ignorancji - skandują. Ale dziś muzułmanie nie mogą liczyć na słowo zrozumienia ze strony chrześcijan. Dlaczego? Bo tym, kto zalazł im za skórę, jest Benedykt XVI. Papież, który - jeśli wierzyć islamskiej ulicy - dołączył właśnie do antyislamskiej krucjaty.

Czy jest szansa, by złagodzić negatywne skutki ratyzbońskiej wypowiedzi?

CZY PAPIEŻ JEST ISLAMOFOBEM?

Benedykt XVI wzburzył muzułmanów zeszłotygodniowym wystąpieniem na uniwersytecie w Ratyzbonie. W murach dawnego uniwersytetu, gdzie przez wiele lat był profesorem teologii - mówiąc wprost - zarzucił islamowi, że odrzucając element racjonalny, czytaj samokrytyczny, w swoim pojmowaniu religii, przystaje na używanie przemocy jako sposobu nawracania. Chrześcijaństwo, i na tym polega jego wyższość, wypowiedziana przez papieża między wierszami, zdobyło się na krytykę własnych przekonań. Papież w tym kontekście przywołał stanowisko cesarza bizantyjskiego Manuela II, który rozmawiając z perskim uczonym Ibn Haznyem, argumentował: "jeśli ktoś chce prowadzić do wiary, potrzebuje zdolności, dobrej rady i prawidłowego myślenia, a nie przemocy i groźby". Muzułmanie - od religijnych uczonych po głowy arabskich państw - taką wykładnią poczuli się urażeni. Zażądali od papieża przeprosin.

Czy rzeczywiście wystąpienie papieża było obraźliwe, a jego samego można oskarżyć o przejawy islamofobii? Oczywiście, gdyby odpowiedź na to pytanie była twierdząca, to islamscy fundamentaliści byliby wniebowzięci. Ale próżna jest ich nadzieja. Dlaczego? Głównym celem wykładu papieża nie był islam, któremu w swym długim i zawiłym intelektualnie wywodzie poświęcił raptem trzy akapity. Benedykt XVI główną osią swojego odczytu, którym tylko potwierdził, że jest rasowym teologiem, uczynił triumf sekularyzacji wobec słabnącej siły chrześcijańskiej wiary. Swoje przesłanie kierował do katolików w Niemczech, gdzie Kościół przeżywa poważny kryzys, do ludzi jednego z największych narodów Europy, w którym religię chce się wyrzucić poza obszar publicznej debaty.

Takie wyjaśnienia jednak nie przekonują sceptyków wieszczących rychłe starcie islamu i chrześcijaństwa. Jak wiadomo, jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary kard. Joseph Ratzinger nie krył swoich wątpliwości co do sensowności przystąpienia muzułmańskiej Turcji do UE, i właśnie wyszło szydło z worka. Ówczesny prefekt przekonywał, że Unia to organizacja złożona z państw laickich, ale mających korzenie chrześcijańskie, podczas gdy Turcja opiera się na fundamentach islamskich. Sceptycyzm intelektualisty to jedno, a islamofobia - drugie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie powie, że dziś jako papież, Benedykt XVI celowo prowokuje wyznawców Mahometa. Jak stwierdził ks. Lombardi: intencją papieża nie było "obrażenie wrażliwości wiernych muzułmańskich".

NOWI MĘCZENNICY

Niektórzy gotowi są myśleć, że papież w swoim wystąpieniu po prostu popełnił gafę. Że się zagalopował, i że wzmianka o związku islamu z przemocą w jego wystąpieniu to wypadek przy pracy.

Byłoby to zbyt proste. Musi jednak dawać do myślenia, że z protestami, choć nie w takiej skali i nie w tak gwałtownej postaci co muzułmanie, wystąpili po papieskim przemówieniu w obozie w Auschwitz przedstawiciele innej religii - judaizmu.

Teza, że Benedykt XVI w obu przypadkach się zagalopował, jest chybiona. Zakładałaby, że papież nie wie, co mówi. A to przecież absurd. Papież powiedział dokładnie to, co chciał powiedzieć. Bo chce, zgodnie ze swoim pomysłem na Kościół, wzmacniać i jednoczyć świat katolicki. Tyle tylko, że to, co rozeszłoby się po kościach jako wystąpienie Ratzingera-teologa, nie przechodzi bez głośnego echa, gdy przemawia Ratzinger-papież. I tu jest pies pogrzebany. Bo widać, że o ile Benedykt doskonale porusza się w kwestiach wewnątrzkościelnych, gdzie naturalnym żywiołem są zagadnienia czysto doktrynalne i eklezjalne, o tyle ma kłopoty z polityką zewnętrzną Kościoła, gdzie nie występuje już tylko jako nauczyciel wiary, ale także jako dyplomata i przywódca duchowy katolików na całym świecie. Kłopot w tym, Benedykt XVI w naturalny sposób nie potrafi balansować w zawiłym splocie religii, polityki i dyplomacji z taką samą swobodą i siłą perswazji, jak czynił to Jan Paweł II. Prawdopodobnie nie będzie go też stać na prorocze gesty, jak choćby inicjatywa międzyreligijnych spotkań w intencji modlitwy o pokój w Asyżu, którą w 1986 roku rozpoczął polski papież.

Co więcej, 3 i 4 września odbyło się kolejne, 20. takie spotkanie. Jego uczestnicy, w tym ważny nauczyciel muzułmański Ahmad al Tayyeb (rektor uniwersytetu w Kairze), wydali wspólne oświadczenie. "Religie nigdy nie usprawiedliwiają nienawiści i przemocy - czytamy w przesłaniu. - Ci, którzy używają imienia Boga, by niszczyć innych, oddalają się od prawdziwej religii. Ci, którzy w imię Boga szerzą terror, śmierć i przemoc, winni przypomnieć sobie, że Jego imieniem jest pokój". Kto słyszał o spotkaniu? A byłoby głośno, gdyby zjawił się tam sam Benedykt XVI. Nie zrobił tego, posłał tylko list.

Papież musi zdać sobie sprawę, że jego piętą achillesową jest polityka zagraniczna. Dlatego powinien otoczyć się dobrymi ekspertami. W innym przypadku będzie popełniał niepotrzebne błędy, których można by uniknąć, zachowując wciąż swoje mocne katolickie przekonania. Perfekcyjnie robił to Jan Paweł II. Jest to tym bardziej konieczne, że ceną za ratyzbońską wypowiedź będą najpewniej ataki islamskich ekstremistów na chrześcijan żyjących w krajach muzułmańskich. Wydłuży się lista chrześcijańskich męczenników.

Z tego też powodu jest niezrozumiałe, że w ramach reformy kurii rzymskiej papież zlikwidował Papieską Radę ds. Dialogu Międzyreligijnego jako samodzielną instytucję. Pozbył się z Watykanu jej przewodniczącego, abp. Michaela Fitzgeralda - najlepszego znawcę wśród hierarchów kościelnych świata islamskiego. Dziś abp Fitzgerald zamiast doradzać Benedyktowi XVI, zajmuje super "odpowiedzialne stanowisko" nuncjusza apostolskiego w Egipcie.

NIE MA ALTERNATYWY DLA DIALOGU

Czy istnieje szansa, by złagodzić negatywne skutki - choć papież zapewnia dziś o czystości swych intencji - ratyzbońskiej wypowiedzi? Teologicznej analizy, którą dla celów politycznych i propagandowych sprytnie wykorzystują islamscy ekstremiści, nawołując do użycia miecza Mahometa wobec niewiernych. Z drugiej strony, ręce zacierają ci przedstawiciele świata zachodniego, wierzący i niewierzący, którzy mają dość obecności muzułmanów na kontynencie i przymusu politycznej poprawności wobec islamu.

Hans Kung, wybitny niemiecki teolog i przyjaciel papieża, powtarza, że nie ma pokoju między narodami, jeśli nie ma pokoju między religiami. Ale nie ma pokoju między religiami, jeśli nie ma między nimi dialogu. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że papież myśli podobnie jak Kung. A jeśli tak, istnieje kilka sposobów, aby Benedykt XVI szybko odmienił niepokojący bieg wydarzeń, zmierzający w kierunku konfliktu religijnego. Już słyszę zarzut, że będzie to przejaw słabości wobec islamskich radykałów. Nie, będzie to przejaw mądrości i realizacja "miękkiego oddziaływania" Kościoła na islam. Religii, która gromadzi około miliarda wiernych na świecie.

Po pierwsze więc, papież szybko powinien pokazać, że choć wie, iż część radykalnych muzułmanów traktuje islam jako narzędzie przemocy dla celów politycznych, to jest gotów rozmawiać z tymi, którzy odrzucają tę logikę. Po drugie, papież mógłby zaprosić do Rzymu religijnych liderów i uczonych muzułmańskich, gdzie przedmiotem dyskusji byłyby sprawy, które stały się obecnie kością niezgody.

Takie spotkanie byłoby także dobrym miejscem, aby Benedykt XVI dokładniej przedstawił swoje stanowisko wobec islamu, roli proroka, przemocy, dżihadu i związane z tym obawy. Po trzecie, pierwszą okazję do zapewnienia o swoich prawdziwych intencjach Benedykt XVI będzie miał już podczas listopadowej podróży - mam nadzieje, że do niej dojdzie - do Turcji. Będzie mógł zapewnić o swoim szacunku dla islamu i muzułmanów oraz potwierdzić, że dialog katolicko-muzułmański, jaki zapoczątkował II Sobór Watykański, musi być mimo trudności kontynuowany.

JAROSŁAW MAKOWSKI, publicysta, członek zespołu "Krytyki Politycznej"

Koran i kindżał - reakcja muzułmanów na słowa Papieża

Źródło: Rzeczpospolita Koran i kindżał - reakcja muzułmanów na słowa Papieża
18.09.2006

Rozmowa z prof. Piotrem Chełkowskim, wykładowcą w New York University

Rz: Słowa papieża zostały wyjęte z kontekstu. Czy zasługują na aż taką reakcję muzułmanów?

Piotr Chełkowski: Nawet podczas teologicznego wykładu na uniwersytecie z ust papieża nie powinno paść uogólnienie, że islam kojarzy się z przemocą. Szczególnie w czasie, kiedy stosunki Zachodu z islamem są tak napięte.

Dla niektórych ta gwałtowna reakcja, podpalanie kościołów, może być dowodem, że jednak islam posługuje się przemocą.

Wielu muzułmanów żyje w przeświadczeniu, że ich kultura i religia jest zupełnie nierozumiana na Zachodzie. I to u niektórych wywołuje gniew. Jedno z najczęściej stosowanych uogólnień dotyczy dżihadu, który przede wszystkim jest walką z własnymi słabościami, walką o to, aby staćsię lepszym człowiekiem. Na Zachodzie od dawna panuje stereotyp, że muzułmanin trzyma w jednym ręku kindżał, a w drugim Koran, i że chce siłą szerzyć swoją wiarę. A przecież wiemy, że setki lat temu chrześcijanie pod rządami muzułmanów mogli wyznawać swoją religię, musieli jedynie płacić większe podatki. Żyło im się zdecydowanie lepiej niż muzułmanom pod rządami chrześcijan.

Dlaczego teraz nie widać tej tolerancji?

Nerwowe reakcje świata islamu, jeśli czuje się obrażany, nie są niczym nowym. Tak było po publikacji "Szatańskich wersetów" Salmana Rushdiego. Wystarczy tylko sprawę odpowiednio nagłośnić. Ostatnio dodatkowo wzrosło poczucie zagrożenia wśród muzułmanów, którzy czują się atakowani przez Zachód w Iraku, Afganistanie czy w Libanie.

Niechęć do Zachodu zjednoczyła islam?

Świat islamu jest zbyt różnorodny, aby udało się go zjednoczyć. Ale na pewno reakcja na karykatury proroka Mahometa czy teraz na słowa papieża daje muzułmanom poczucie wspólnoty. Opozycja wobec Zachodu to kruche spoiwo, ale groźne. Chrześcijanie mieszkający w krajach muzułmańskich będą teraz w o wiele gorszej sytuacji niż wcześniej.

rozmawiał Wojciech Lorenz

Dialog czy szantaż - reakcja muzułmanów na słowa Papieża

Przeprosił papież muzułmanów czy nie przeprosił? Nie wiem. Jedno wszakże jest pewne: dotychczasowe postępy dialogu międzyreligijnego są mirażem.

Przypuśćmy, że Benedyktowi XVI zdarzył się lapsus. W Ratyzbonie użył niewłaściwych słów, wątpliwych porównań, które na dodatek ktoś jeszcze zniekształcił. Jakiej reakcji można byłoby się wówczas spodziewać po wiarygodnym partnerze dialogu, jakim są rzekomo muzułmanie?

Po pierwsze, powinni ustalić, jakie są faktycznie poglądy Benedykta XVI. Po drugie, gdyby uznali, że nie odpowiadają one prawdzie, powinni pisać polemiki, wykazywać błędy, odkrywać uproszczenia. Nic z tych rzeczy. Zamiast dążenia do wyjaśnienia mieliśmy od początku coraz bardziej zajadłe protesty. Zamiast polemik leciały kamienie, a tam, gdzie można było oczekiwać argumentów, płonęły kościoły.

Najpierw wściekłość, potem chęć zemsty i upokorzenia papieża. Tylko tak można rozumieć słowa premiera Turcji Erdogana, który wezwał w sobotę Benedykta XVI, by ten w ramach pokuty ukląkł przed muezinem i błagał o przebaczenie. Piękna propozycja i godna premiera kraju, który zamierza przystąpić do Unii Europejskiej.

W podobnym stylu wypowiedziały się liczne autorytety islamskie. Kto zatem miał złudzenia, powinien je stracić. Chrześcijanie coraz częściej są traktowani przez muzułmanów jak zakładnicy. Wystarczy, że ktoś gdzieś powie jedno słowo za dużo, napisze nieodpowiedni tekst albo użyje niezgrabnej metafory, a już następnego dnia może to wywołać protesty na niewyobrażalną skalę. Czy ostatnich kilkadziesiąt godzin nie pokazuje wymownie, że chowanie głowy w piasek, ukrywanie różnic między obu religiami wydaje świat zachodni w ręce szantażystów?

Muzułmanie, a przynajmniej najważniejsi liderzy społeczności muzułmańskiej, są zainteresowani nie dialogiem z Kościołem - dyskusją, w której dwie strony spierają się ze sobą za pomocą argumentów - ale kapitulacją chrześcijan. Po prostu w ogóle nie są zainteresowani tym, czym chlubi się słusznie Zachód: wolną dyskusją bez użycia przemocy.

Dlatego lepiej zostawić na boku pytanie o to, czy wyrazy ubolewania złożone przez Benedykta XVI są tym samym co przyznanie się do winy. Nie to jest najważniejsze. Wydaje mi się, że tak Kościół, jak i rządy krajów zachodnich muszą na nowo przemyśleć strategię postępowania z muzułmanami. Trzeba się od nich choćby domagać takich samych praw i swobód dla chrześcijan mieszkających w krajach islamskich, jakimi cieszą się muzułmanie na Zachodzie. To pierwszy i najważniejszy punkt. Nie mniej istotne są też pewne symboliczne gesty, które pokażą, że czas ustępliwości minął. Wydaje się na przykład, że właściwą odpowiedzią Benedykta XVI na słowa premiera Turcji mogłaby być rezygnacja z pielgrzymki do tego kraju.

W całej tej sprawie najważniejsze nie są bowiem mniej czy bardziej zgrabne słowa papieża, ale postawa muzułmanów. I to ona musi ulec zmianie.

Paweł Lisicki

Zwyciężamy - wojna z terroryzmem

Źródło: Rzeczpospolita: Zwyciężamy - wojna z terroryzmem
09.09.2006

USA odnoszą sukces w wojnie z terroryzmem. Nadszedł czas, by ogłosić jej zakończenie. I umożliwić jeszcze skuteczniejszą kampanię wojskowo-dyplomatyczną

Publiczne wypowiedzi Osamy bin Ladena to słowa fanatyka. Świadczą jednak o tym, że ich autor potrafi nieźle ocenić mocne i słabe strony swoich sojuszników i wrogów, a zwłaszcza Stanów Zjednoczonych. W wystąpieniu nagranym na wideo w 2004 roku, tuż przed wyborami prezydenckimi w USA, bin Laden natrząsał się z administracji Busha, że nie potrafi go dopaść, utknęła w irackim bagnie i uparcie nie chce sobie uświadomić przyczyn, które spowodowały powołanie Al-Kaidy do życia. Oto próbka jego retoryki: "Skoro Bush twierdzi, że nienawidzimy wolności - niechże nam wytłumaczy, dlaczego nie atakujemy na przykład Szwecji?". Pysznił się też łatwością, z jaką potrafi "prowokować i wabić" amerykańskich przywódców: "Wystarczy, że każemy dwóm mudżahedinom podnieść w górę transparent z napisem "Al-Kaida", a wszyscy ich generałowie ruszają w pościg".

Być może przywódcy Al-Kaidy, jak to zwykle z ludźmi bywa, nie potrafią spojrzeć równie chłodnym okiem sami na siebie. Dla ludzi, którzy twierdzą, że ich walka może trwać wieki i że prowadzi ich moc nadprzyrodzona, realistyczna samoocena musi być zadaniem szczególnie trudnym. Co by jednak było, gdyby dostrzegali własne słabości i wady równie wnikliwie jak cudze? Gdyby tak porozmawiał z nimi szczerze jakiś Clausewitz czy Sun Tzu?

Wiosną i latem tego roku rozmawiałem z blisko sześćdziesięcioma specjalistami na temat aktualnego stanu owej walki, którą bin Laden nazywa światowym dżihadem, natomiast władze USA określały mianem światowej wojny z terrorem. Chciałem się dowiedzieć, jak to wygląda z perspektywy terrorystów. Co poszło lepiej, niż się spodziewali, a co gorzej? Czy - jeśli pominąć czystą wiarę - bin Laden ma jakieś podstawy, by sądzić, że sprzyja mu wiatr historii? Czy on i jego naśladowcy mogą oczekiwać, że będą mieli coraz większą przewagę, skoro współczesna technika tak bardzo ułatwia jednostkom dokonywanie zniszczeń na masową skalę, a media tak bardzo utrudniają mocarstwom długotrwałe prowadzenie brudnych wojen? A może właśnie stratedzy bin Ladena muszą dojść do wniosku, że przynajmniej na obecnym etapie tej, jak uważają, wielowiekowej walki ich najlepsza chwila już minęła?

Mniej więcej połowa autorytetów, z którymi miałem do czynienia, związana była z wojskiem lub wywiadem; resztę stanowili naukowcy i przedstawiciele różnych think tanków; było też kilku biznesmenów. Połowa pochodziła z USA, reszta z Europy, Bliskiego Wschodu, Australii i innych części świata. Cztery lata temu większość z nich popierała inwazję na Irak; teraz uważali wprawdzie, że wojna była błędem, a późniejsza okupacja katastrofalnym popisem partactwa, jednak mało kto twierdził, że Amerykanie powinni się stamtąd w najbliższym czasie wycofać. Na ogół podkreślano, że trzeba dotrzymać zobowiązań, że nie można dopuścić do tego, aby sunnicka część kraju stała się kolejnym schronieniem terrorystów z całego świata, oraz że sytuacja w Iraku może się w końcu poprawić.

Od razu zdumiała mnie zasadnicza zgodność moich rozmówców co do tego, jak musi postrzegać sytuację sam bin Laden. Zdarzały się rozbieżności co do szczegółów; nikt też nie formułował tego tak samo, jak ja w tej chwili - ale co do głównych punktów między moimi rozmówcami panowała zgoda.

Jeszcze większą i ważniejszą niespodzianką był dla mnie zasadniczy optymizm ich oceny, kiedy mówili o sytuacji USA - nie w kontekście Iraku, ale walki z Al-Kaidą i jej rozlicznymi naśladowcami. Przez ostatnich pięć lat Amerykanie uważali, że wplątali się w "wojnę asymetryczną", a przewaga leży po stronie przeciwnika. Każdy spośród tych dziesiątek milionów obcokrajowców, którzy wjeżdżają co roku na terytorium USA, teoretycznie może być agentem wrogich sił - nie mówiąc już o milionach potencjalnych rekrutów już tu mieszkających. Dziesiątki portów, całe mnóstwo gazowni i elektrowni atomowych, setki ważnych mostów i tuneli, tysiące centrów handlowych, biurowców i ośrodków sportowych - każdy z tych obiektów może stać się kolejnym celem ataku. Ochronić ich wszystkich nie sposób; już sama próba mogłaby całkowicie zniszczyć tkankę życia społecznego i zrujnować system finansów publicznych. Najgorsza ze wszystkiego jest bezradność: oto władze i społeczeństwo USA czekają na atak i wiedzą, że nie mogą mu zapobiec.

Jeżeli jednak spojrzeć na świat z perspektywy Al-Kaidy, okazuje się, że Ameryka ma swoje niedoceniane mocne strony. Wojna istotnie pozostaje asymetryczna; jej dotychczasowy rozwój może jednak wskazywać, że kraje będące celem ataków - zwłaszcza Stany Zjednoczone - panują nad sytuacją w większym stopniu, niż sądziliśmy do tej pory. Owszem, jutro może dojść do kolejnego zamachu, a większość ekspertów przypuszcza, że jakieś próby wysadzenia w powietrze amerykańskich pociągów, mostów, budynków czy samolotów prędzej czy później dojdą do skutku. Żaden nowoczesny naród nie jest całkowicie odporny na akty przemocy o podłożu politycznym i nawet najsprawniej realizowana strategia antyterrorystyczna nie jest w pełni skuteczna.

A jednak perspektywa całościowa wygląda lepiej, niż sądzi wielu Amerykanów, i lepiej, niż wynikałoby z powszechnie używanej retoryki politycznej. Oto, na czym polega istota zmiany: dzięki błędom popełnionym przez Al -Kaidę oraz dzięki temu, co Amerykanie i ich sprzymierzeńcy wykonali jak należy, zdolność Al-Kaidy do zadawania Ameryce i Amerykanom bezpośrednich ciosów uległa znacznemu osłabieniu. Kontynuujące jej działalność grupy w Europie, na Bliskim Wschodzie i w innych częściach świata nadal stanowić będą zagrożenie. Jednak obecnie widoki Al-Kaidy na to, by zadać Ameryce jakiś zasadniczy cios, uzależnione są nie tyle od jej własnych możliwości, ile raczej od tego, do czego zdoła nas sprowokować i w jaką pułapkę zwabić. Los tej organizacji nie spoczywa już w jej własnych rękach.

"Czy Al-Kaida wciąż stanowi "zagrożenie egzystencjalne"?" - pyta David Kilcullen, autor kilku istotnych tekstów o konieczności przyjęcia nowej strategii wobec muzułmańskich bojowników, który jako oficer armii australijskiej dowodził jednostkami antypartyzanckimi w Timorze Wschodnim, a teraz jest ważnym ekspertem w dziedzinie antyterroryzmu w Departamencie Stanu. Chodziło o to, czy terroryzm XXI wieku zagraża samemu istnieniu USA i jego sojuszników w podobny sposób co radzieckie arsenały jądrowe w okresie zimnej wojny (a także jego pozostałości). "Sądzę, że tak - mówi Kilcullen - ale nie z tych najbardziej oczywistych powodów".

Jako najbardziej użyteczną analogię wskazuje dziewiętnastowiecznych anarchistów w Europie. "Gdyby tak policzyć wszystkich ludzi, których osobiście zabili, wyszłoby może ze dwa tysiące osób, co samo w sobie nie jest zagrożeniem egzystencjalnym". Jednakże, dodaje, wśród ofiar ich ataków znaleźli się arcyksiążę Ferdynand i jego żona. Sam ten konkretny zamach przyniósł śmierć dwojga ludzi; bezmyślna reakcja rządów europejskich spowodowała wybuch I wojny światowej. Tak więc dzięki sprowokowanej przez siebie reakcji zdołali zabić miliony ludzi i zniszczyć całą cywilizację. "Zatem - podsumowuje Kilcullen - to nie morderstwa, których może dokonać Al-Kaida, stanowią główne niebezpieczeństwo. Źródłem egzystencjalnego zagrożenia są jej działania w połączeniu z naszą reakcją".

Od 11 września 2001 była to prawidłowość działająca na korzyść Al-Kaidy. Teraz można ją odwrócić.

Brian Michael Jenkins, doświadczony specjalista w zakresie terroryzmu z Korporacji RAND, opublikował niedawno książkę "Unconquerable Nation: Knowing Our Enemy, Strengthening Ourselves" (Naród niepokonany. Poznać wroga - wzmocnić siebie). Zamieścił w niej opis fikcyjnego spotkania w górskiej kryjówce Osamy bin Ladena, na którym pewien strateg Al-Kaidy podsumowuje stan światowego dżihadu pięć lat po 11 września. "Każdy analityk Al-Kaidy musiałby przyznać, że ostatnie pięć lat było okresem trudnym" - pisze Jenkins. Jego fikcyjny strateg streszcza bin Ladenowi, co nastąpiło po 11 września: "Talibowie zostali rozpędzeni, a obozy szkoleniowe Al-Kaidy w Afganistanie przestały istnieć". Tysiące jej agentów aresztowano, pojmano lub zabito - podobnie jak wielu członków ścisłego przywództwa z otoczenia bin Ladena, wśród których znalazł się jej główny strateg Ajman al-Zawahiri. Co więcej - ostrzega analityk Jenkinsa - pozostałym przy życiu przywódcom Al-Kaidy coraz trudniej uporać się z podstawowymi funkcjami organizacji: "Zwiększone wysiłki wywiadowcze Amerykanów i ich sojuszników sprawiły, że wszelkiego rodzaju transakcje - komunikacja, podróże, przekazywanie pieniędzy - stały się dla dżihadystów bardziej niebezpieczne. Szkolenia i operacje zdecentralizowano, to zaś niesie ze sobą ryzyko rozdrobnienia i utraty jedności. Dżihadystom zewsząd grozi pojmanie lub męczeńska śmierć".

Michael Scheuer w latach 1995 - 1999 był w CIA szefem komórki do spraw Osamy bin Ladena, a po 11 września został na trzy lata jej specjalnym doradcą (latem tego roku CIA rozwiązała komórkę). On również przedstawia często na konferencjach wojskowych fikcyjną sytuację, w której pewien analityk Al-Kaidy mówi swoim przełożonym: "Musimy stale mieć na uwadze ogrom niepowodzeń, jakie przyniosła nam ta wojna. Mówiąc najkrócej: jesteśmy ścigani i atakowani przez najpotężniejszy kraj w dziejach świata. I choć ponieśliśmy ciężkie straty w ludziach - oby Bóg przyjął ich jako męczenników - USA wciąż jeszcze nie dały nam w pełni odczuć całego ogromu swej niszczycielskiej siły".

Wszystkie diagnozy sytuacji na świecie pięć lat po 11 września zaczynają się od strat poniesionych przez "centralę Al-Kaidy", organizację pod przywództwem bin Ladena i al-Zawahiriego, która od drugiej połowy lat 90. inspirowała i organizowała ogólnoświatową kampanię przeciw Ameryce. "Stracili struktury dowodzenia, stracili swoje afgańskie sanktuarium, stracili zdolność do przemieszczania się i organizowania spotkań, a ich sieci finansowe i komunikacyjne zostały poważnie uszkodzone" - twierdzi Seth Stodder, były urzędnik Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (DHS).

Z kolei Kilcullen mówi: "Al-Kaida z roku 2001 po prostu przestała istnieć. Wtedy była to organizacja w miarę scentralizowana, miała swój ośrodek planowania, ośrodek propagandowy, miała ekipę przywódców, a wszystko to na dość ograniczonym geograficznie obszarze. Wszystko to już przeszłość, ponieważ udało nam się to zniszczyć".

Kiedyś ekipa bin Ladena mogła przesyłać pieniądze do miejsc na całym świecie, korzystając ze zwykłych kanałów bankowych - dziś musi polegać na kurierach z kamizelkami wypchanymi gotówką. Kiedyś ludzie bin Ladena mogli porozumiewać się za pomocą telefonów satelitarnych i Internetu - dziś na ogół unikają komunikacji elektronicznej, bo pozostawia ona ślady, które pozwalają wytropić użytkownika. Bin Laden i al-Zawahiri przesyłają teraz informacje za pośrednictwem wideokaset i internetowych chat roomów. "Internet to dobra rzecz, ale jednak nie to samo co bezpośrednie spotkania i szkolenia" - mówi Peter Bergen, autor książki "The Osama bin Laden I Know" (Osama bin Laden, jakiego znam). - "Uzależnienie od Internetu świadczy o ich słabości".

Michael Scheuer, Richard Clarke (były doradca Białego Domu do spraw terroryzmu) i inni od dawna narzekali, że już w 2000 roku, po ataku bombowym na lotniskowiec U.S.S. "Cole", USA powinny były przygotować się do uderzenia odwetowego na Afganistan w razie jakiegokolwiek kolejnego zamachu - i to, jak usłyszałem od Scheuera, "następnego dnia!", a nie po kilku tygodniach. Dodawali też, że gdyby w roku 2002 skupiono się na osobach bin Ladena i al-Zawahiriego, zamiast rozpraszać się i wkraczać do Iraku, to bardzo możliwe, że udałoby się ich dopaść. Mimo to większość ekspertów zgadza się, że rozbijając talibów, niszcząc ich obozy szkoleniowe, kontrolując sieci finansowe, zabijając wielu przywódców Al-Kaidy i poddając region stałej obserwacji elektronicznej, doprowadzono do sytuacji, w której bin Laden i al-Zawahiri mogą przetrwać i być dla innych źródłem inspiracji, ale niewiele więcej.

"Al-Kaida otrzymała kilka potężnych ciosów" - powiedział mi Martin van Creveld, historyk wojskowości z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, autor książki "The Transformations of War" (Przemiany wojny). "Z operacyjnego punktu widzenia Osama bin Laden nie odgrywa już prawie żadnej roli. Dlatego musi ciągle rozsyłać kolejne wideokasety".

Czy to istotne, skoro bin Laden został już ikoną na podobieństwo Che Guevary? I skoro od 11 września 2001 roku zdążył rozesłać na wideo aż dwadzieścia cztery odezwy? "Dla niego jest to najwyraźniej rodzaj nagrody pocieszenia, że zamiast organizacji zaczął reprezentować pewną "filozofię"" - odpowiada Caleb Carr, profesor historii z Bard College i autor książki "The Lessons of Terror" (Lekcje terroryzmu). "Pewną globalną filozofię Al-Kaida reprezentowała już wcześniej, ale miała też struktury dowodzenia. To trochę jak różnica między marksizmem a leninizmem, natomiast oni musieli cofnąć się do czystego Marksa".

Marc Sageman, autor książki "Understanding Terror Networks" (Zrozumieć siatki terroru), tłumaczy, że przed 11 września ludzie, których pociągały idee terrorystów, mogli pojechać do Afganistanu i znaleźć tam zarówno towarzyszy, jak i konkretne szkolenia operacyjne. "Dziś Al-Kaidy nie sposób odszukać, toteż trudno się do niej przyłączyć. Ludzie muszą podejmować decyzje na własną rękę". Oczywiście, przemiana Al-Kaidy ze spójnej, scentralizowanej organizacji w całą masę rozrzuconych po świecie "samoczynnych" grup terrorystycznych - zainspirowanych przez ruch bin Ladena, ale niepodlegających jego kierownictwu - nie zlikwidowała niebezpieczeństwa ataków. Zamachy bombowe w Madrycie w 2004 roku, na Bali i w Londynie w 2005, a także wszystkie te, do których doszło w ciągu ostatnich trzech lat w Iraku, świadczą, że groźba wciąż istnieje. Jednakże owo przesunięcie akcentu z samej Al-Kaidy na ugrupowania pochodne sprawiło, że terrorystom dziś znacznie trudniej byłoby przygotować to, o czym wszyscy oni marzą - "drugi 11 września", wielki zamach na terenie USA, który zabiłby setki lub tysiące osób i przeraził setki milionów.

John Robb - były specjalista do spraw tajnych operacji w Siłach Powietrznych USA, obecnie autor blogu Global Guerrillas (Partyzanci globalni) - twierdzi, że terroryści mogą w miarę łatwo zakłócać normalne funkcjonowanie społeczeństwa. Dość pomyśleć o życiu codziennym w Izraelu lub w Anglii w czasach zamachów IRA. Ale trudno byłoby im dziś powtórzyć czy też regularnie wywoływać jakieś symboliczne wstrząsy na wielką skalę - coś, co tak imponująco udało się osiągnąć 11 września i do czego od tamtej pory wciąż nawołuje bin Laden.

"Terroryzm symboliczny - powiedział mi Robb - przynosi coraz mniejsze zyski. Za każdym razem powoduje znieczulenie opinii publicznej i skupia na sobie coraz mniejszą uwagę mediów". Aby utrzymać stały poziom zastraszenia, każdy zamach musi być potężniejszy od poprzedniego; tymczasem, jak twierdzi Robb, "nic już nie przebije 11 września". Zastrzega, że oczywiście nie dotyczy to sytuacji, w której terroryści uzyskaliby dostęp do broni jądrowej; zarazem jednak, podobnie jak większość moich rozmówców, uważa coś podobnego za rzecz trudniejszą i mniej prawdopodobną, niż sądzi opinia publiczna. Co więcej, jeżeli jedyne prawdziwe zagrożenie egzystencjalne stanowi broń jądrowa, to USA powinny skupić się przede wszystkim na powstrzymywaniu jej rozprzestrzeniania, a nie na ogólnym zwalczaniu terroryzmu. Wielki skoordynowany zamach przy użyciu broni konwencjonalnej, powiada Robb, "wymaga zaangażowania znacznej liczby ludzi, mnóstwa czasu na przygotowania, ścisłej koordynacji i niebagatelnych umiejętności technicznych. Al-Kaida nie jest już do czegoś podobnego zdolna".

Rozproszony charakter nowej Al-Kaidy oznacza dla potencjalnych terrorystów jeszcze inne trudności. Wygląda na to, że próby powołania samoczynnych komórek na terenie USA na razie się nie powiodły. W innych krajach, takich jak Hiszpania, Anglia, Francja czy Holandia, uświadomiono sobie ze zgrozą obecność muzułmańskich ekstremistów wśród ludzi, których rodziny mieszkają w Europie już od pokolenia albo dwóch. "Patriotyzm amerykańskiej społeczności muzułmańskiej okazał się znacznie silniejszy, niż sądzono" - mówi Marc Sageman, który badał, dlaczego i w jaki sposób ludzie dołączają do organizacji terrorystycznych bądź zrywają z nimi. Zdaniem Daniela Benjamina - byłego urzędnika Rady Bezpieczeństwa Narodowego i współautora książki "The Next Attack" (Następny atak) - amerykańscy muzułmanie "stanowią naszą pierwszą linię obrony". Wprawdzie wielu z nich "zaniepokoiła polityka zaostrzania prawa, która może i była nie do uniknięcia, ale tak czy owak budziła niepokój", zasadniczo jednak "społeczność okazała się odporna na wirus dżihadu".

Pewne cechy arabskich i muzułmańskich imigrantów w Ameryce oraz sposób ich integracji sprawiły, że w znacznej mierze upodobnili się oni do pozostałych skutecznie zasymilowanych grup etnicznych, a zarazem różnią się zasadniczo od wyobcowanych muzułmanów z niższych warstw społecznych w wielu krajach Europy. Marc Sageman podkreśla, że społeczność muzułmańska w Europie Zachodniej jest ponad dwukrotnie liczniejsza niż w USA (około 6 milionów osób w USA, z drugiej zaś strony 6 milionów we Francji, 3 miliony w Niemczech, 2 miliony w Wielkiej Brytanii, ponad milion we Włoszech i kilka milionów w pozostałych krajach), jednakże stopień muzułmańskiego niezadowolenia w Europie - mierzonego liczbą aresztowań i zamieszek czy też wskaźnikami przemocy na tle religijnym - okazuje się od 10 do 50 razy wyższy niż u nas.

Średnia dochodów muzułmanów we Francji, Niemczech i Wielkiej Brytanii jest niższa od ogólnonarodowej średniej dochodów w tych krajach. Jeżeli natomiast idzie o Arabów w USA (wielu z nich to chrześcijanie rodem z Libanu), ich dochody przewyższają średnią ogólnoamerykańską, podobnie jak odsetek osób prowadzących własną działalność gospodarczą i posiadających wyższe wykształcenie. To samo zresztą można powiedzieć o większości grup, które mieszkają w USA od kilku pokoleń.

Odmienność procesów asymilacji wśród muzułmanów w Europie i Ameryce najbardziej daje o sobie znać w drugim pokoleniu: muzułmanie amerykańscy na tym etapie są już kulturowo i ekonomicznie zamerykanizowani, u europejskich natomiast uczucie wyobcowania często się zaostrza. Otoco mówi Robert Leiken, autor książki "Bearers od Global Jihad: Immigration and National Security After 9/11" (Nosiciele światowego dżihadu. Imigracja i bezpieczeństwo narodowe po 11 września): "Jeżeli zapytać amerykańskiego muzułmanina w drugim pokoleniu, powie: "Jestem Amerykaninem i muzułmaninem". Natomiast Turek zamieszkały od dwóch pokoleń w Niemczech nadal jest Turkiem, a francuski Marokańczyk sam nie wie, kim jest".

Nie oznacza to bynajmniej, że stosunki amerykańskich muzułmanów z ich współobywatelami układają się bezproblemowo. Wiele badań wykazuje wzrost nastrojów antymuzułmańskich, a muzułmanie uskarżają się na dyskryminację i urzędowe szykany. James Woolsey, były szef CIA, podkreśla, że jakkolwiek bardzo niewielu amerykańskich muzułmanów sympatyzuje z ekstremizmem w stylu wahabickim, ostatnio zaczęły pojawiać się meczety i instytucje, w których głoszone są skrajne poglądy. Jednakże to, czego lęka się wiele krajów Zachodu - powszechna rekrutacja i działalność terrorystów wśród miejscowej ludności - w USA na razie wydaje się mniej prawdopodobne.

James Fallows, "The Atlantic Monthly", (c) TMSI/Syndykat Autorów, 2006, Przełożył Łukasz Sommer